Z rzeczy, które bardzo lubiłem to śpiew. Chciałem nawet się zapisać do szkoły śpiewaczej, ale to nie było na moją kieszeń. Do tej pory pamiętam jeszcze Halkę. Zacytuję (śpiewa) Nieszczęsna halka, gwałtem tu idzie. O Boże miłosierny Ty chroń o Panie chroń. Gdyby ją tam powstrzymali ja nie mogę.
 

 

  • ipn logo
  • mcdn logo
  • pwsz
  • um malopolska

Lewkowicz Władysław

 

Biografia

Lewkowicz Władysław

Urodził się 27 czerwca 1921 roku w Kaliszu. Miał dwie siostry. Do szkoły powszechnej uczęszczał w Poznaniu przy ul. Słowackiego. Później do gimnazjum, również w Poznaniu. W wieku szkolnym interesował się sportem – szczególnie boksem, który ćwiczył. Należał do harcerstwa i był ministrantem. Mając 16 lat wraz z rodzina przeprowadził się do Warszawy. Po wybuchu wojny, uczestniczył w obronie miasta. W sierpniu 1940 roku trafił do KL Auschwitz z numerem 3121 – pierwszym tzw. transportem warszawskim. Początkowo przydzielony do pracy przy kopaniu studni, został później przeniesiony do komanda ogrodniczego i osadzony w KL Birkenau. Pracował również w wielu innych komandach. W obozie zaprzyjaźnił się z O. Maksymilianem Kolbe. Miał kontakt z Witoldem Pileckim. W marcu 1943 roku został przeniesiony do Buchenwaldu z numerem 10846, gdzie był poddawany eksperymentom medycznym. W tym obozie przebywał do końca wojny. Po powrocie do kraju zamieszkał w Warszawie. Studiował weterynarię na Uniwersytecie Warszawskim, a później kontynuował naukę w Szkole Głównej Weterynarii w Warszawie. Później zrobił doktorat i w 1952 roku przeprowadził się do Poznania. Przez blisko 40 lat pracował jako weterynarz. Przez kilkanaście lat prowadził duszpasterstwo byłych więźniów obozów koncentracyjnych przy kościele O.O. Dominikanów w Poznaniu.

Relacja

Miałem przyjaciela, z którym jechałem do Oświęcimia. To był ksiądz Palotyn Jan Wroński. Myśmy jechali w jednym wagonie. Po drodze nas tam pięciu uciekało. To zastrzelili ta piątkę całą. To był młodziutki ksiądz. Rok po poświęceniach. Modlił się, śpiewaliśmy po cichu pieśni religijne. Cały czas się razem trzymaliśmy póki Ojciec Kolbe nie przyjechał, ale on wcześniej został wysłany do Dachau, bo królowa angielska jakaś załatwiła u Hitlera czy przez papieża, że wszystkich księży wywozili w tym czasie do Dachau. Oni nawet początkowo mogli tam odprawiać msze świętą. Później wszystkiego zabronili.
On wyszedł z obozu. Był we Francji rektorem sierocińca polskich dzieci. W Paryżu poznałem dwóch lekarzy z tego sierocińca. Bardzo cenieni polscy lekarze. A jak umierał to ja go odwiedzałem. On mnie stale zapraszał. Jak umierał to dzwonili do mnie, żebym przyjechał, bo źle już z nim i pamiętam jechałem z żoną do niego do szpitala i ten pierwszy moment, chociaż się widywaliśmy był niesamowity, bo zaniemówiliśmy. On stanął. Ja stanąłem. Widziałem, że jemu łzy leciały. Mnie też. Umarł. Modlił się, żeby sześćdziesięciolecia doczekać i doczekał. Celebrował mszę świętą. Piękna była ta celebracja. Byłem na pogrzebie. Wziąłem sztandar. On nam go fundnął. Sztandar więźniów obozu koncentracyjnego.
On zrobił wiele dobrego dla ludzi w obozie. Ludzie konający, umierający błagali o księdza. Przyszedł. Rozgrzeszył. On tym ludziom przybliżył nieba.
Pamiętam raz szedłem z nim. Apel wieczorny miał być. Jakiś konający leżał na ziemi i wyciągnął rękę do niego. Porozmawiali, a potem ten ksiądz zrobił znak krzyża nad nim. Ja esesman zobaczył, że on zrobił znak krzyża nad ty umierający tak go zbił niesamowicie, że ja go musiałem prowadzić na apel.
To samo dotyczy Ojca Kolbe. On swoją obecność w obozie widział, jako wolę Bożą. Któż by zliczył ile on ludziom pomógł, jeśli chodzi o pomoc duchową.

Władysław Lewkowicz, urodziłem się 27 czerwca 1921 roku w Kaliszu. Urodziłem się po drodze do Poznania. Miałem chrzest w kościele. To też wiem, bo mnie w Oświęcimiu męczyli o to. Raz zawołali mnie na Politische Tailung. My nie możemy znaleźć twojego chrztu, a oni wszystkich podejrzewali o żydostwo. Tyle miałem szczęścia, że pamiętałem, że chrzest miałem w Kaliszu w kościele świętego Mikołaja.
Ojciec Stanisław był oficerem. Sztabowym w deoka7 (?) w Poznaniu. Tu chodziłem do szkoły podstawowej. Tu chodziłem do gimnazjum. Potem ojciec przeniósł się do Warszawy. Jakieś dwa lata przed wojną. Więc my, jako rodzina pojechaliśmy do Warszawy.

- Jak miała mama na imię?
- Ojciec wołał na nią Lidka. Stanisława zdaje się była, ale nie chciała tego imienia.

- Miał pan jakieś rodzeństwo?
- Dwie siostry, ale już nie żyją. Jedna była starsza ode mnie, druga młodsza
Do szkoły powszechnej chodziłem na ulicy Słowackiego. Mieszkałem na Bukowskiej. To były wojskowe bloki. Tam mieszkali wojskowi, dużo lekarzy. Teraz już nikt tam nie mieszka. Przerobili to chyba na fabrykę umundurowania.

- Jakie miał pan zainteresowania?
- Sportem się dużo zajmowałem. Interesował mnie nawet boks w szkole. Dużo ćwiczyłem. To mnie ratowało. Już w obozie jak tylko nas przywieźli tymi wagonami bydlęcymi i nas odbierali esesmani, ci zbrodniarze niemieccy. Jak ja przyjechałem do obozu to już trzydziestu takich było. Najgorszych zbrodniarzy, jakich w Niemczech było to wprowadzili ich do obozu i oni byli prominentami. Oni oddzielnie mieszkali w osobnym bloku. Byli inaczej odżywiani. Oni nas przyjmowali, ale przyjmowali na kijami i krzykiem. Starsi ludzie to żal mi ich było. Musieli skakać z tych wagonów. Poprzewracali się. Esesmani ich lali i psami szczuli. Ja miałem 19 rok życia to, to dla mnie taki skok to była fraszka. Łatwiej było młodszym.

- Jak przed wojną wyglądało wychowanie patriotyczne?
- Jak rodzice się przenieśli byłem w tzw. Kolegium Marianum. Prowadzone przez dyrektora Sajdaka, a to był łacinnik. Łacina była super ważna. Jak wchodził profesor wszyscy musieli wstać i salte magister, a on krzyczał salwete poleri sedatis. Potem modlitwy wszystkie Pater nostre, Ave Maria, Salve Regina.

- Należał pan do jakieś organizacji przed wojną?
- Nie. Ja byłem tylko ministrantem. Do harcerstwa należałem.

- Jak wyglądało harcerstwo?
- Tutaj była Siódemka na Słowackiego. Była orkiestra własna i był konik czy kucyk, który ciągnął bęben duży. Kucyk ciągnął bęben a wszyscy maszerowali. To było wzorowe wszystko. To prowadził harcmistrz Wietrzykowski, a jego brat był księdzem tutaj.

- Jak się przeprowadziliście do Warszawy tam was zastał wybuch wojny. Jak to wyglądało?
- Pierwsze o wojnie dowiedzieliśmy się z radia. Telewizorów nie było. Dzisiaj pancernik Holsztain ostrzelał Westerplatte i to jest pierwszy dzień wojny. Bardzo ładnie mówił prezydent miasta Warszawy – Starzyński. Jak powiedział na drugi dzień Francja i Anglią też wypowiedziała wojnę Niemcom to wielka radość, że nie jesteśmy sami. Pamiętam, że jako chłopak latałem pod ambasadę francuską i angielską. Nie tylko ja. Tłumy tam były. Krzyczeliśmy Viva la France. Nadzieja była bardzo duża. Okazało się wielkie nic.
Potem Kuczbara, dentysta przynosił nam ulotki: Polska żyje dla młodzieży. My puszczaliśmy je dalej. Co w takich ulotkach było? Generał Waigant ze swoim wojskiem już od południa idzie nam na pomoc itd. Wszyscy żyli tą nadzieją, która się okazał nieprawdą. Francja powiedziała z góry: za Gdańsk my umierać nie będziemy. Anglia też. Potem Polacy poświęcali się dla Anglii. Nie przyszli nam z pomocą.
Brałem udział w walce na placu Unii Lubelskiej. Starzyński nas prosił, żeby przyjść jak byli Niemcy pod Warszawą, żeby zrobić Warszawie barykady. Ja byłem na placu Unii Lubelskiej. Tam przewracaliśmy tramwaje i kopaliśmy dołki. Mieliśmy tylko karabiny i po kilka naboi. Samoloty rujnowały wszystko. Było mnóstwo trupów. Chowaliśmy je. Najwięcej na placu Trzech Krzyży. Tam miejsca już nie było. Ludzie przynosili prześcieradła. Owijali i chowali. Ludzie przynosili tam jedzenie, choć niewiele go było. Pamiętam taką pięciokilową beczkę ogórków kiszonych. Naprawdę było tak patriotycznie. Ludzie pomagali jak tylko mogli. Tam byli ludzie, którzy nawet nie dostali powołania, ale chcieli być, chcieli bronić.
Mój tato był na wojnie, ale potem uciekł aż za rosyjską granicę i tam przesiedział. Mama siedziała cały czas w Warszawie. Mówiła o RGO. Rada główna Opiekuńcza. Ona podobno tam pracowała.
Ja w końcu byłem przysypany trochę gruzem. Byłem w szpitalu Ujazdowskim. Tam mnie opatrzyli. Tam była cała załoga lekarzy z Poznania. Pamiętam – doktor Kucharski, doktor Waligóra. To byli wojskowi. Pułkownik profesor Kucharski zarządzał tym szpitalem Ujazdowskim.
Miałem problemy z kręgosłupem. Jak przyjechałem do Oświęcimia to byłem dwa miesiące w szpitalu. Szczęśliwie tam byłem, bo byłem w najgorszym okresie od 15 grudnia, gdzieś do połowy lutego w Krankenbaun. Przypadkowo się tam dostałem, bo nie przyjmowali. Szpital Krankenbaun był pełny. Byłem jedynym chodzącym na sali, bo tam byli chirurgicznie chorzy, po operacjach itp. Tym oddziałem opiekował się doktor Gąsiorowski z Krakowa. Salowym był student, który kończył studia medyczne – Tadeusz Wójcik.

- Jak to się stało, że pana zaaresztowali?
- Nie tylko mnie, ale także moich kolegów, którzy mieli te ulotki. Nawet sam pan Kuczbara znalazł się w Oświęcimiu tylko przyjechał po mnie. Schodziłem na dół z domu, a mieszkałem w Alejach Ujazdowskich, bo nas z domu też wyrzucili w Warszawie. Dali ten dom Niemcom na ulicy Zagórnej. Tam mieszkałem. Potem przeniosłem się na Aleje Ujazdowskie. Niemcy tam wleźli i wzięli mnie. Nie wiem czy mnie wzięli przypadkowo czy specjalnie. To trwało dwa trzy dni. Dołączyli na do grupy, która była w Pawiaku i z łapanek. Do wagonów towarowych i do Oświęcimia. Myśmy nie wiedzieli, gdzie jedziemy. Byliśmy w wagonach. Zadrutowane okna. Wszystko pozamykane. W wagonach było już widać działanie Czerwonego Krzyża, bo były dwa wiadra. Jedno wiadro z wodą, drugie puste na ewentualne potrzeby fizjologiczne. Leżało tam kilka bochenków chleba, ale w tym czasie nikt się nie patrzył na chleb. Wszystko było tak przerażone. Myśmy w ogóle nie wiedzieli, gdzie my jedziemy. Ja nawet nie słyszałem Oświęcim i że jest coś takiego. 15 sierpnia 1940 roku przyjechaliśmy do Oświęcimia, a zatrzymany zostałem 12. 15 sierpnia to było wielkie święto Wniebowstąpienia Matki Bożej i państwowe święto cudu nad Wisłą.
Powitanie. Szczekanie psów. Bicie. Krzyki. Szybko się zorientowaliśmy. Spaliśmy na podłodze. Nie było łóżek.

- Gdzie zatrzymał się pociąg?
- W Auschwitz. Nie w samym obozie, bo tam nie było torów. Ten dział nazywał się chyba Indistrichow. Po drugiej stronie obozu. Tam były baraki. Tam przedtem mieszkało wojsko polskie. Tam był jakiś plac z towarami. Tam widocznie była bocznica. Nas tam wyładowali i piątkami prowadzili do obozu.

- Z kim pan jechał w wagonie?
- Z księdzem Janem Wrońskim jechałem. Palotyn. On był jeden w wagonie, ale wiem, że w innych było jakiś dwóch zakonników.

- Gdzie was poprowadzili potem?
- Najpierw musieliśmy wszystko zrzucić z siebie. Do łaźni. Tam była na przemian ciepła i zimna woda. Z łaźni jak się wyszło to dawali już pasiaki. Człowiek musiał się ubrać w pasiaki. Tam nie patrzyli czy pasują czy nie pasują. Musieliśmy podejść do stolików. Podać wszystkie dane. Potem każdy dostał numerek, który trzeba było przyszyć na bluzie i spodniach. Ja dostałem 3121. Mam zresztą ten numer tu na ręku. Tatuowanie było rok później. Nie od razu. Ja powiem, dlaczego. Polacy są sprytni. Wiedzieli, że umierają w szpitalach i Żydzi i Polacy. Swój numer napisał temu, co umarł. Na piersiach napisał swój numer i oni go zapisali, jako umarły, a on uciekał pod numerem tego, co umierał. Oni się zorientowali, bo kogoś złapali i kazali wszystkich tatuować.

- Ile osób przyjechało w waszym transporcie?
- Tysiąc sześćset sześćdziesięciu. To był pierwszy transport warszawski. Drugim warszawskim przyjechał Władysław Bartoszewski.

- Gdzie pana przydzielono?
- Na blok 4. blokowym był Niemiec, możliwy chłop. Tylko go potem zwolnili. Potem jak wróciłem ze szpitala na blok 4 blokowym był ten najgorszy kretyn, największy bandyta tzw. Krankeman, niemiecki zbrodniarz. On zabił swoją żonę, swoje dzieci. Dostał karę śmierci, ale tą karę śmierci mu podarowano za to, że w Oświęcimiu się „popisze”.

- Jak on się zachowywał w stosunku do więźniów?
- Oj…on widocznie miał zakodowane. To był zbrodniarz chyba od urodzenia. On z przyjemnością zabijał innych ludzi.

- Czy panu coś zrobił?
- Całe szczęście nie, ale dużo nie brakowało. Jak wyszedłem ze szpitala to wróciłem na blok 4. Po apelu zbieraliśmy się do pracy. Ja nie miałem pracy, bo dopiero ze szpitala wyszedłem, więc nie miałem żadnego przydziału. Złapał mnie jakiś taki Niemiec. Okazało się, że to jest komando Brunborer, czyli kopanie studni. Tam nas chyba tylko sześciu było. Kopanie studni w lutym? Ziemia zamarznięta. Jak uderzyłeś kilofem to ledwo ryska się pokazała. Ja tam przepracowałem jeden dzień. Szczęście od Boga miałem, ze popołudniu jak wróciliśmy z pracy mnie ktoś polecił do kapo, który prowadził komando Gartner Rajsko. W tym komandzie stu ludzi prawie pracowało. Rozmawiam z tym kapo, a on mówi przyjdź do mnie jutro do pracy. Bardzo się ucieszyłem. Poszedłem do tej pracy. Wieczorem na apelu Krankeman czyta mój numer, że mam przyjść do niego. Poszedłem. On mnie złapał. Potrząsał mną i pyta: wiesz, co cię czeka? Tyś uciekł z komanda Brunborai. Na szczęście przyleciał jakiś więzień i mówi, że jakiś esesman go woła, że ma przyjść się zameldować. Zostawił mnie i poleciał tam. Potem dwa tygodnie chowałem się przed nim. Gartner Rajsko to było ogrodnictwo. Kopaliśmy, cieplarnie budowali, budowali piece, podlewali.

- A pierwsze komando, w którym pan pracował?
- W najróżniejszych komandach pracowałem. I w polu i cement, żeśmy nosili cały dzień, drzewo rąbaliśmy i układaliśmy. Wszystko, co najgorsze. Dlatego, że ja byłem licealistą. Ja nie miałem zawodu żadnego.
Był rzeźbiarz Ksawery Dunikowski to jego oszczędzali. Wiedzieli, że to jest artysta. On piękne rzeczy robił. Dali go do stolarni. Rzeźbił niektórych oficerów.

- Jakieś ucieczki były?
- Były. Zanim przyjechałem do obozu to była jedna ucieczka Wiejowskiego. W kanadzie słyszałem od kolegów, którzy tam stali 24 godziny na placu bez jedzenia, na baczność. Chyba nawet dłużej stali. Ten dentysta, o którym mówiłem też uciekł. To były zorganizowane ucieczki. Wiem, że w takiej ucieczce był Jagiełło. On uciekł z obozu i potem pomagał. Z Oświęcimia można było o tyle uciec, że jak się z tyłu pracowało za obozem to okoliczni ludzie pomagali. A w Buchenwaldzie jakby się uciekło to każdy Niemiec by zdradził. Tam nie było możliwości ucieczki. Z Auschwitz dużo uciekło, ale wielu złapano. Byli tacy, co złapali ich na dworcu w Katowicach. Przywieźli ich do obozu. Dwie szubienice stoją. Po wieczornym apelu wszyscy stoją, wszyscy to widzieli i on ich oficjalnie wieszali. Widziałem to. Nasz blok stał z samego przodu to widziałem tych ludzi.
Takie nieludzie traktowanie tych ludzi. Szubienice stały. Odczytany był wyrok w języku niemieckim za ucieczkę, a przedtem dostawali jeszcze po dwadzieścia pięć batów. Palicz to robił tym katowski swoim. Po każdym uderzeniu chwila przerwy, żeby ten ból dojrzewał. Samemu trzeba było liczyć. Ludzie po kilku batach przestawali, bo mdleli. Półprzytomnego go zaciągnęli jak go na szubienicy wieszali.
Na całym świecie największym zbrodniarzom proponuje się ostatnie życzenie. Może papierosa sobie zapalić. Może kieliszek chcesz się napić, może coś. Cały świat to proponuje największym zbrodniarzom świata, a tutaj zamiast tego jeszcze bicie.
Powiesili go. To nie było fachowo zrobione. Jak fachowiec wiesza to pętla jest tak założona, że przerywa się pierwszy krąg – atlas tak zwany. Przerywa się i nie ma łączności już z mózgiem, a ta pętla tak mu źle wisiała, że on nie umierał z zerwania kręgu tylko się dusił. Wyrywał się z tej pętli. Patrzeć się na to nie dało. Potem ich tak zostawiali wiszących, żebyśmy patrzyli jak wygląda ucieczka z obozu. A potem brali dziesiątki za jednego uciekiniera.

- Jeśli chodzi o poniżanie, wywyższanie się Niemców poniżania Polaków?
- Oni znali całe bogactwo męczenia ludzi. Popisywali się przed sobą, kto co lepiej wymyśli. Oni się cieszyli jak widzieli, że człowiek się męczy. Widziałem jedną taką scenkę. Młody chłopak, Perełka go nazywaliśmy. Przystojny chłopak, ale drań niesamowity. On chodził z psem zawsze. On tego psa puszczał. Tego psa drażnił na pasiakach. On tego psa puścił na takiego biednego więźnia i ten więzień złapał go za przyrodzenie. Widziałem jak ten esesman stanął. Jak się trzymał za brzuch z radości, ze śmiechu. Jego to śmieszyło. Jemu się to podobało. Trzymał się po prostu za brzuch ze śmiechu. Nie wspomnę o Żydach. Jak o nich słyszeli to piana im na ustach się robiła. Potem biednych wszystkich Żydów zabrali do karnej kompanii i tam ich wykończyli, a reszta poszła do Birkenau. Żydów nie było później w Oświęcimiu, bo to był obóz macierzysty, a Birkenau było 3 kilometry dalej tzw. podobóz.

Jak ktoś dostawał karę słupka to wieszali z tyłu za ręce. Palcami mógł dotknąć tylko ziemi, a tak to całkowicie wisiał. On przychodził z tym psem i szczuł nim. Ten pies łapał i szarpał. To było tragiczne.
Bezstronnie musze powiedzieć, że najgorzej było w obozie, do chwili, kiedy oni nie dostali Podstalingradu. Oni czuli się bezkarni. Oni czuli się władcami. Oni się czuli jakby wszystko do nich należało. My, jako więźniowie odczuliśmy to. Znieśli słupek. Nie było kary słupka. Potem przyszedł Aumaier. Najgorszy to był Frycz. To był lager furer. Był paskudny. No i Palicz. Przepraszam, ale ja bym ich dzisiaj powiesił. Jakby mi ktoś powiedział idź powieś Frycza lub Palicza. Powiesiłbym. Frycza potem przenieśli. Przyszedł Aumaier. Znieśli słupek, dziesiątkowanie.
Pomijając nas więźniów oni prowadzili małe dzieci do komór śmierci. Karabinami nad takim dzieckiem? To trzeba mieć jakieś sumienie.
W 1942 roku Żydów zaczęto masowo zwozić z całej Europy. Brano im dokumenty i od razu palili. Na kupkę rzucali i przy nich palili. Obiecali im, że będą tu pracować. Oni poprzywozili swoje złoto, nie złoto. Wszystko im zabierali. Dzieci odrywano od matek. Te, które były całkiem małe zostawały z matką, ale te, które umiały już chodzić odrywali od matek. Wszystkie dzieci razem do komór. Proszę sobie wyobrazić ten krzyk. Jak te matki się darły. Potem te dzieci krzyczały: mamo, tato. Nawet taki głos był: przecież ja byłem grzeczny. To było w Birkenau, bo tam tylko gazowali. Koło Oświęcimia tez było takie małe krematorium. Jak kiedyś przyjechaliśmy to Frycz z takim zadowoleniem mówił: przyjechaliście tutaj nie do sanatorium. Będziecie odpowiadać za Niemców, którzy zostali zamordowani w Bydgoszczy, a na wolność wyjdziecie tylko przez ten komin. Na tym małym krematorium spalili tez ojca Kolbe.

- Rozstrzeliwania pod ścianą śmierci?
- Rozstrzeliwania były na porządku dziennym. Jedno bardzo dobrze pamiętam. To było zdaje się w październiku. W imieniny Tadeusza. Zawołali dwieście osiemdziesięciu sześciu więźniów. Mężczyzn. Wyczytali na rannym apelu. Koło mnie stało dwóch Tadeuszów. Po apelu chciałem złożyć życzenia solenizantom, a tu, co mówić. Każdy wiedział, że jak rano wyczytają numery to na rozstrzelanie idą. To byli młodzi ludzie. Podchorążacy. Uciekali do wojska polskiego. Chcieli walczyć. Wyłapali ich na granicy. Szli na rozstrzelanie. Ja sobie mówię: solenizanci. Co ja im powiem? Żegnając się z nimi mówię: słuchajcie, bądźcie dzielni. Dzisiaj wy idziecie. Jutro my pójdziemy. Taka jest kolej rzeczy. Widziałem ich zbolałe twarze. Przerażone oczy. Ukrywali ten strach. Widziałem jak im się broda trzęsła, a po policzkach spływały takie duże łzy. Wiedzieli, że idą na zagładę, ale przecież oni nikomu nic nie zrobili. Chcieli tylko walczyć za Boga i za ojczyznę. Jak odchodzili to mówili: nie zapominajcie o nas. Módlcie się za nami. Miałem tam wielu kolegów i przyjaciół. Wieczorem wywozili ich wozami do krematorium tego małego. Jak ich wieźli tymi wozami to widzieliśmy skrzepy krwi przez obóz do krematorium. Zastanawiałem się, który jest, którego kolegi. To było tragiczne. Wiele było takich rozstrzeliwań. Zginął syn znanego artysty przedwojennego. Mieczysław…nie pamiętam nazwiska. Fajny kolega. Rozstrzeliwania były masowe. Strzelali w tył głowy. Zwłaszcza Palicz. Ginęli patrioci. Młodzi ludzie, którzy myśleli o Polsce.

-Czy zetknął się pan z ruchem oporu w obozie?
- Tak. Najwięcej było w szpitalu. Stanisław Kłosiński, lekarz. Myśmy tam do niego nosili lekarstwa, które babki przynosiły. On odbierał wszystko, co przynosiliśmy. Wiem, że nie raz one przywoziły ze Lwowa, profesor on produkowała szczepionkę przeciw tyfusowi plamistemu, znany profesor we Lwowie. Niemcy nie mieli tych szczepionek. Tam umarł jeden Niemiec na tyfus plamisty. Umarła żona Palicza.

Były dwie panie, które nam bardzo pomagały. To była pani Władysława Kożusznik i Helena Płotnicka. Władysława Kożusznik przeżyła wojnę, a Płotnicką zabili w Oświęcimiu. One nam bardzo pomagały. Przynosiły do ogrodnictwa w umówionym miejscu, w nocy. Myśmy byli w obozie, a one w nocy przychodziły i podkładały w umówione miejsca lekarstwo, kawałek chleba. Czasem masło przyniosły. Co mogły to przynosiły. A myśmy napisali listy, co się dzieje w obozie. To było takie komando, że mogliśmy pisać. O tym podkładaniu wiedział tylko jeden kolega. To był Tadeusz Biernacki.

Ruch oporu założył kolega, którego PRL powiesiło, a może zastrzeliło. To był kolega Pilecki Witold. Znałem go trochę. Bardziej ze Stasiem Kosińskim, lekarz, który przyjmował tam. Z nim mieliśmy większy kontakt.

- Jak wyglądał Pilecki z twarzy?
- Młody był. To był rotmistrz, bodajże kapitan jak chodzi o jazdę konną, oficer. Nie tylko Pilecki, ale dużo kolegów z obozu dostało kary po 5-10 lat więzienia za to, że należeli do organizacji wyzwoleńczej. To się nie podobało w PRL-u. Międzynarodówka była. Rosjanie byli najważniejsi.
Zbozień to był chirurg, który widział jak rozstrzelali rodzinę jedną. Przyprowadzili do obozu rodzinę. Ja tego nie widziałem tylko słyszałem. Mąż, żona. Żona trzymała na ręku małe dziecko i dwoje dzieci szło za rączki. Jedno czteroletnie, drugie gdzieś siedmioletnie. Prowadzili ich w kierunku podwórza śmierci. Doktor Zbozień był zaciekawiony, dlaczego ich tam prowadzą. Poszedł do bloku, z którego można było obserwować to podwórze śmierci. W tej chwili to między blokiem 11 a 10. Początkowo inna numeracja była. Początkowo blok śmierci miał 13 numer, a potem jak zbudowali. Przecież te osiem bloku na placu to dopiero wybudowaliśmy my, więźniowie. Przedtem był wielki plac apelowy w tym miejscu, a teraz osiem bloków. Wszystkie bloki podnosili do pierwszego piętra. Doktor Zbozień opisywał jak Palicz rozstrzeliwał tą rodzinę. Widział jak postawili ich pod ściana śmierci. Palicz najpierw zabił dziecko, które ona trzymała na ręku. Krew bryznęła po wszystkich, kiedy strzelił temu dziecku w głowę, a rodzice stali jak posągi marmurowe. Potem zastrzelił to czteroletnie dziecko, a to drugie zaczęło uciekać wkoło rodziców, bronić się. Palicz go złapał. Nadepnął noga na plecy i tez zastrzelił. Potem kobieta i na końcu mężczyzna.
Drugi kolega siedział we wspólnej celi z gestapowcem. Kolega Szelest. Zdaje się, że Kazimierz Szelest, ale nie jestem pewny imienia. Siedział z gestapo, który był sądzony w polskim sądzie. Mówił, że dzień, kiedy wieszali tego szefa gestapo to strasznie płakał i krzyczał. Położył się na ziemię i kiedy go wyprowadzali to łapał się za futryny, za klamki. Nie chciał się pozwolić wyprowadzić.

- Ruch oporu. Jak się pan zetknął po raz pierwszy z tymi kobietami?
- Myśmy się nie zetknęli. Ja nigdy z nimi nie rozmawiałem. W obozie to było niemożliwe. Myśmy je widzieli jak szosą szły. Myśmy komandem szli do pracy, a one szły w drugą stronę. Ta szosa wzdłuż Soły ona była dostępna. Tam jeździły samochody, rowery. To było zaraz za płotem obozu. Jedna była taka młodziutka, a druga starsza. Ta starsza miała podobno kilkoro dzieci. Pani Helena Płotnicka. Płotnicką złapali kiedyś w nocy. Przyprowadzili do obozu i zamordowali. Jak słyszałem od kolegów jak wieźli Płotnicką do krematorium to jakiś więzień narysował na kartce kwiatek i położył jej na piersi. To był jedyny symbol naszej wdzięczności dla tej kobiety. Ona zostawiła w domu kilkoro dzieci. Władysława Kożusznik w ten czas uciekła. Przeżyła. Po wojnie z kilkoma kolegami musieliśmy odnaleźć Kożusznik. Podziękować jej za wszystko. Pojechaliśmy moim samochodem. Jeden to był dyrektor szkoły z Obornik. Nazywał się Bolesław Kita, a drugi to był prezes pszczelarstwa, Poterek. Pojechaliśmy w trójkę do Oświęcimia szukać jej. Trafiliśmy do szkoły. Dyrektor nas przyjął. Podzwonił gdzieś i okazało się, że ona jest pielęgniarką w kopalni. Zadzwonił tam i prosił dyrektora, że ona koniecznie musi przyjechać i zobaczyć tych więźniów. I tak się stało. Wcześniej kupiliśmy mnóstwo kwiatów. Pięknych goździków. Opowiedzieliśmy, że tu pracowaliśmy i ona nie chciała wziąć od nas pieniędzy za te kwiaty. Władysławę Kożusznik przywieźli do szkoły, a dyrektor w tym czasie zebrał wszystkie dzieci do sali gimnastycznej. Przywitanie było wielkim wzruszeniem. Każdy z nas do niej przemawiał. Wręczyliśmy jej te kwiaty. Te dzieci płakały przy tym wszystkim. To było niecodzienne spotkanie. Ona się popłakała. Opowiadała nam jak ciężka była ich droga z komunikantami, co one przeżyły.

- Jak wam się udało przenosić te komunikanty?
- Kolega Poterek je przenosił. On miał zabandażowaną nogę i zagipsowaliśmy to, że niby ma nogę w gipsie. Trochę kulał i tu miał zagipsowane te komunikanty. Często byliśmy rewidowani.
Raz miałem przykrość, bo by mnie zabili przez cebulę. Był taki dzień, że Hitler przemawiał do wszystkich żołnierzy, esesmanów i przyszedł do mnie Mol, arbaitfurer. Jednego oka nie miał. Przyszedł i mówi: dziś idziemy na przemówienie, pójdziesz i podlejesz cebulę za postenkettą. Ja mówię, że nie mogę. Tam na budce stoi esesman. Mówi: wszystko załatwiłem. Ma cię przepuścić ten esesman. Miałem iść podlewać. Esesman mnie puszcza. Idę do tej cebuli a tu naraz jeden strzał koło mnie w ziemię. Za chwilę drugi strzał. Tez w ziemię. Okazało się, że strzelał esesman z następnej budki. Całe szczęście mnie nie trafił. Ręce podniosłem do góry i pokazałem, że się wracam.

To, co dostaliśmy przenosiliśmy do obozu. Narzędzia. Raz dostałem cztery ampułki. Nie mogę sobie przypomnieć jak się ten profesor ze Lwowa nazywał. Dostałem jedną ampułkę i wszyłem ją sobie w ubranie. Nosiłem ja jak relikwię, a jedną od razu mi ten Stasiu wszczepił. A potem przysłał taką flaszkę na siedemnastu. Siedemnastu mogło od razu dostać z tego zastrzyk.

- A jak tą flaszkę przenieśliście do obozu?
- W niedzielę przeważnie nie było przeglądów, bo oni wszyscy świętowali. Tylko nasze komando chodziło do pracy. Było łatwiej. W niedziele pomidory żeśmy przynosili. Na komandzie było dobrze, bo tylko trzech esesmanów z nami szło. Porozstawiali ich to myśmy mogli robić w środku, co żeśmy chcieli. Myśmy sobie zupy gotowali. Stajnia była. Pod stajnią była piwnica. Tam zrobiliśmy taki piecyk i tam sobie gotowaliśmy te zupki. Tylko w niedzielę można było to robić. Tam była szkoła duża. W tej szkole było laboratorium, które prowadził major czy pułkownik Cezar, esesman. Tam był też Rosjanin Popov. Popov na nas w ogóle nie patrzył. Tam pracowały też trzy babki jakieś z Wyższej szkoły rolniczej. Myśmy mogli używać sobie w niedziele. Chętnie chodziliśmy do roboty. Co się mogło to się nakradło. Pomidorów się najedliśmy. To był jedyny dzień.

Ten profesor ze Lwowa Waigel się nazywał. Teraz sobie przypomniałem.

- Poza Pileckiem były jakieś osoby wysoko postawione w ruchu oporu?
- Tak. Lekarze. Dużo lekarzy. Ten Kosiński. Oni nam też w tym sensie pomagali, że. Nieraz opróżniali cały szpital. Pełny szpital był, więc niemieccy lekarze raus do gazu. Byli tacy, co już mieli wyjść, bo im się poprawiło. Przyjechały samochody. Cały szpital opróżnili i wywieźli do gazu. Nie było wywozić tylko Niemców i folzdeutschów, więc Stasiu tak załatwiał, że któregoś wpisywał, jako folzdeutscha. Wszystkich nie dało się ratować, ale na tym polegało to działanie. Szczepionki jak były myśmy i zawierzali. Szczepiliśmy kolegów, którzy chcieli.
Edziu Biernacki pisał wszystko, co się działo w obozie. Na bieżąco. Nazwiska esesmanów, co się stało, kiedy kogo rozstrzelali. One to posyłały do Krakowa. Tam jakaś hrabina działała.
Przywieźli raz i przyszedł do naszego komanda, bo on wiedział, że działamy ksiądz Wajda. On był dyrektorem gimnazjum w Kielcach. On to potem prowadził. Znał ludzi z Krakowa.

- Kontakt z rodziną?
- Na początku nie można było nic, a potem, co sześć tygodni można było jeden list napisać i co sześć tygodni można było nam przysłać paczkę, ale ta paczka nie mogła mieć więcej niż 30 dkg, nie pamiętam już. Ja od babci z Poznania dostałem parę razy 20 marek. Za to się kupowało znaczki pocztowe, bo bez tego nie można było pisać, listownik. Przywozili taka zupą, co się nazywała avo. To była woda z mąką, ale chodziliśmy kupować, bo była ciepła. 40 fenigów się płaciło. Wiem, że ojcu Kolbe on nie miał pieniędzy. Ja mu 10 marek dałem. Napiszesz do domu mu mówię. Nie chciał ich wziąć. Ja musiałem mu je wcisnąć do kieszeni, żeby miał na znaczek. Ja raz proroczo do niego powiedziałem: Maksiu ty będziesz święty. Chciałem go wziąć do naszego komanda, ale on już był starszy, zbolały. On prawdopodobnie nie miał jednego płuca. On pracował nad rzeką Soła. Trzciny wycinali. Musieli nosić je do góry i potem biegiem na dół po następne. Gonili ich tam niesamowicie. On nie miał siły. Przewrócił się tam go jakiś kapo strasznie zbił. Przynieśli go na noszach z powrotem do obozu. Tam był tez jego przyjaciel ojciec Pius Bartosik. Był wśród tych stu sześciu, których błogosławionych zostało. Wspaniały człowiek tez ten Bartosik. On mi pierwszy powiedział, że ojciec Kolbe umarł. To było 15 sierpnia.

- Jak pan po raz pierwszy zetknął się z ojcem Kolbe?
- Nie tylko się zetknąłem, ale zaprzyjaźniłem się z nim. Po wieczornym apelu modliliśmy się. Siedzieliśmy nieraz za cegłami, które przywożono do budowy tych pięter. Za tymi cegłami nieraz się siedziało. Spacerowaliśmy razem. Do spowiedzi można było pójść. Opowiadał mi kiedyś, że na Pawiaku jakiś underszarfurer na nim wyładowywał swoje wszystkie sadystyczne skłonności. Bił go, kręcił jego różańcem, bo oni mieli takie długie różańce. Zakładał mu na szyje i dusił go tym różańcem.

- Kiedy się pan poznał ze świętym Maksymilianem?
- Wroński odjechał do Dachau. Była próżnia. Ze dwa, trzy miesiące nie było nikogo. Potem on przyjechał w maju. Dowiedziałem się, że z Niepokalanowa przyjechali. Ja go poznałem, bo widziałem jego zdjęciu w rycerzu niepokalanym. W habicie, z brodą. Uśmiech jego zapamiętałem. Patrzę i widzę ten sam uśmiech, co na zdjęciu. Tylko już w pasiastym, podartym ubraniu. Drewniaki miał. Modliliśmy się. W obozie były zakazane wszelkie praktyki religijne. Za takie coś karali. Myśmy musieli uważać nawet na tzw. niepowołanych. Jak nie wiedzieliśmy, kto to jest to raczej stroniliśmy od tego. Kapusiów było pełno.

- Na jakie tematy rozmawialiście oprócz religijnych?
- Ojciec Kolbe nie narzucał tematów religijnych. Był dowcipny i opowiadał różne rzeczy. Widziałem nieraz błysk w jego oczach jak przychodzili inni koledzy i się dopytywali o spowiedź lub cos religijnego. Prawdę mówiąc on mi przybliżył Boga. Jego wpływ duchowy był taki, że nie załamałem się w obozie. Głęboka wiara w obozie polegała na wierze w życie wieczne po śmierci.

- Rozmawialiście na przykład o masonerii?
- Ja nawet dobrze nie wiedziałem, co to komunista. W Buchenwaldzie to byli sami komuniści. Tam rządzili. O tyle było lepiej, że kryminaliści byli oddzielnie. Nawet niemieccy kryminaliści nie byli razem. Rządził lagerelteste, to był najstarszy więzień, który rządził w obozie. Jego zastępca był jakiś z frakcji socjalistycznej. Dlaczego o tym mówię? Jak pojechałem do Buchenwaldu to ten zastępca, zdaje się Wolf, ale nie jestem pewny przyszedł do nas na blok i mówi: zamknijcie blok i jeśli jest ktoś między wami, kto robił wam krzywdę możecie go załatwić, ale tylko dziś wieczorem. Rano będzie wywieziony i cisza. Jednego kolegę zabili. Mitasa. To był Ślązak, który głośno krzyczał, ale mało krzywdy zrobił. Jakiś chłopak się zgłosił i powiedział: on zabił mojego ojca i zabili go.

Ja ojca Kolbe podziwiam za to, że wiedział, jaka to śmierć jest w bunkrze głodowa. Nie był wybrany. Normalnie przychodził lagerfurer Frycz przy takiej wybiórce. Powiem otwarcie. Blok, z którego uciekł był poddany wybiórce dziesięciu niewinnych więźniów za niego. W ten czas to był blok 14, gdzie był ojciec Kolbe. Dwie, trzy godziny się czekało, aż się zjawi lagerfurer. Lagerfurer jak szedł to szedł w towarzystwie Palicza. Szli według starszeństwa służbowego jak na jakieś teatralne widowisko, a dwóch esesmanów z tyłu. Jak szli to była taka cisza, że się czuło tętno pulsujące w skroniach. Frycz szedł i tylko palcem wskazywał. Raz młodych, raz starych brał. Jak chciał. On był panem życia i śmierci. Jak pierwszy szereg przejrzał to trzy kroki w przód i drugi szereg. Z każdego szeregu wybrał sobie po jednym. Był Gajowniczek. Zaczął szlochać, że dzieci, że rodzina. Dostał szoku. Zaczął krzyczeć. Ojciec Kolbe to słyszał i sam wyszedł do lagerfurera prosić go, że on chce pójść dobrowolnie za tego więźnia. Dla nas to było o tyle dziwne, że wiedzieliśmy, że lagerfurer jest taki wredny. Tak nie lubił Żydów i Polaków, że na pewno go kopnie i powie: chcesz to będziesz jedenasty. Lagerfurer zgłupiał. Zaniemówił i zgodził się w końcu na tą zamianę. To było nie do pomyślenia, że on na to pójdzie.
Jeśli chodzi o śmierć to powiem krótko. Nie da się jej porównać do krótkiej agonii po powieszeniu na przykład, dlatego, że ci wszyscy zabrani do bunkra mieli sufit z betonu, ściany z betonu i podłogę z betonu. Wilgotną podłogę z betonu i w ciemności. Było ciasno, bo ten bunkier nie był duży, a dziesięciu weszło. Trzeba było usiąść, bo stać się tam nie dało. Usiąść na zimnym i wilgotnym betonie. Tam nie dostali nic jeść i nic pić. Wiedzieli, że czeka ich śmierć głodowa. Tam minuty wydawały się godzinami, a godziny dniami. Jak długo można siedzieć na twardym, zimnym i wilgotnym betonie? O tym się nie mówi, ale organizm głodnego człowieka działa, żołądek się domaga jedzenia. To są niesamowite bóle głowy, rozdrażnienie psychiczne. Już nie to, że muszą umierać, ale męka sama. Ból żołądka, ból głowy, ból wszystkiego. To jest coś strasznego. Ich ochrypłe głosy. Oni krzyczeli, modlili się, płakali. Ich ochrypły głos odbijał się tylko głuchym rezonansem od tego bunkra, a jedyną odpowiedzią był szyderczy śmiech prześladowców. Tam był esesman. Zawsze służbowo siedział na bloku śmierci. Ojciec Kolbe prawie dwa tygodnie tam przeżył.
Wiedzieliśmy, że tam poszedł, ale co tam się działo to nic nie było wiadomo. Jak ktoś umarł to oni nie usuwali od razu na drugi dzien. Leżały tak te trupy. W tym bunkrze się załatwiali. Tam ich nikt nie wypuszczał. To była nieludzka śmierć.

W obozie były druty. Wszystkie naładowane prądem. Jak ktoś chciał to poszedł chwyciła się za druty i był zabity.

- Często zdarzały się takie przypadki?
- Żydzi na przykład to szli masowo. Trzymali się za ręce i kilkunastu szło tak na druty. Esesmani im tego nie bronili. Tam się trupy liczyły.
Cały Oświęcim to było imperium śmierci w atmosferze zabijania. Musimy sobie uświadomić, że to był największy cmentarz świata. Tam zginęło dwa miliony ludzi. W tym półtora miliona Żydów i pół miliona Polaków i innych narodów – Rusków.

- Spotkał się pan z jeńcami radzieckimi?
- Tak. Oni niby byli oddzielnie, ale jak oni umierali to buty żeśmy od nich brali. Były dobre te buty, bo były ciepłe. Mieliśmy ubrania ruskie. Malowali nam – ja nie miałem – taką czerwona krechę na plecach farbą olejną. Oni na Ruskach zrobili w obozie próbne gazowanie. Początkowo te gazy były takie, że ludzie długo umierali. Po piętnaście minut się męczyli zanim się udusił.

- Skąd wiedzieliście o próbnych gazowniach?
- Byłem na bloku dziesiątym. Akurat nasze okna wychodziły na podwórze śmierci. Z tym, że myśmy mieli okna zabite deskami, ale między deskami były duże szpary także można było oglądać. Naraz na bloku w nocy słyszymy szelest. Co się tam dzieje na tym podwórzu? Koledzy wstali i patrzyli. Przyprowadzili chyba sześćset radzieckich jeńców, gołych i bosych. Rosjanie krzyczeli bochu, bochu, bochu. Myśmy nie rozumieli, co oni krzyczą. Okazało się, że wołali Boże, Boże, Boże. Wpędzili ich na dół do bunkrów. Do tego dołożyli dwustu pięćdziesięciu chorych Polaków. Pozamykali wszystko. Uszczelnili i wpuścili gaz. To był bodajże cyklon B. podobno Polacy byli pogryzieni. Jeden drugiego zagryzał. Ci koledzy, co tam sprzątali mówili, że niesamowite sceny były. Popodgryzane gardła były. Podobno bardzo długo się męczyli. Rano więźniowie szli i sprzątali to wszystko. Ja to wszystko słyszałem od tych, którzy tam sprzątali. Potem ten gaz był używany już na Żydach. To był cyklon B produkowany w Niemczech.

- Kiedy pan przeszedł do Birkenau?
- Nas, jako komando przenieśli. Z Birkenau mieliśmy bliżej do Gartner Rajsko. Byliśmy pierwszym komandem, jakie przeszło do Birkenau. Przyszliśmy do takich murowanych bloków. Obrzydliwych. Tam były trzypiętrowe koje, na których spało się po pięciu. Ja byłem na górnej koi. Potem nas z powrotem wrócili do obozu. Odwszawianie było. Wszystkich, którzy byli chorzy na tyfus plamisty zagazowali.

- Jak wyglądał proces odwszawiania?
- Staliśmy przed kuchnią komandami. Było dwóch oficerów. Lekarzy chyba. Każdy musiał nago podlecieć do nich, bo oni stali dalej, obrócić się dwa razy i oni klasyfikowali. Jedni na lewo drudzy na prawo. Ci, co na lewo to szli do gazu, a ci, co na prawo jeszcze nadawali się do pracy. Miałem kolegę. Dobrze zbudowany, ale miał opuchnięte nogi i to wystarczyło, że go odrzucili. Jak ktoś miał czyraki na ciele to też go odrzucali. Tych, co odrzucali było mniej. To fakt. W ten czas odrzucili chyba około pięciuset ludzi do gazu, a myśmy wszyscy byli rozebrani. Wchodziliśmy do takiej dużej beczki. Tam jeden kapo siedział u góry. Każdy, kto wchodził wskakiwał do tej beczki. On mu głowę jeszcze zanurzył i wyskakiwał. To była cała dezynfekcja.
To był jakiś żrący płyn, bo to gryzło. Tam był płyn jakiś odkażający. Po dezynfekcji dostawaliśmy inne ubrania. Prane już i w ten czas były już łóżka. Pierwsze łóżka, jakie były, były trzypiętrowe. Koce były dezynfekowane gazem. Obóz oświęcimski był w ten czas oczyszczony.
Potem, po jakimś czasie znowu przenieśli nas do Birkenau, ale wtedy byliśmy w drewnianym baraku, takim końskim. Byliśmy w pierwszym baraku. Naprzeciw widzieliśmy kobiety. Płoty druciane były, więc wiedzieliśmy jak przywożą kobiety, jak je rozbierają. Nago szły biedne do wszystkich przeglądów. Płakały, krzyczały nie raz.

- Jak długo był pan na terenie Birkenau?
- Dwukrotnie byłem. Raz może z pół roku, a drugi raz przed samym końcem tzn. przed wyjazdem do Buchenwaldu.

- Kiedy pan wyjechał do Buchenwaldu?
- To było chyba 12 marca 1943 roku. Trzy lata byłem prawie w Auschwitz i dwa lata w Buchenwaldzie. W Buchenwaldzie budowaliśmy tory z Buchenwaldu do Weimaru. Himler przyjechał i chciał, żeby był pociąg do Buchenwaldu. Wycinali lasy. Podłoże robili. Kamienie potem zwozili, szyny.

- Czy były krematoria?
- Tak, tak.

- A gazowanie?
- Był taki budyneczek murowany. Wszystko było niby, że do lekarza się idzie. Pozory były stworzone. Wszystko wyglądało jak w sali sekcyjnej. Potem się szło do mierzenia. Jak stanął koło sprzętu do mierzenia to nie wiedział, że z tyłu było takie okienko małe w murze.
Tam stał esesman. Niby cię mierzyli a strzelali ci w tył głowy. Obok był pokój, gdzie wrzucali trupy. Tam zginął taki sławny komunista, ale nie pamiętam jak się nazywał.

Ja tam byłem na doświadczeniu pseudo medycznym.

- Jak takie doświadczenia medyczne wyglądały?
- Przyszli na blok mierzyć czy ktoś ma temperaturę. Rozdali termometry. Przyszli. Sprawdzili. Nie miałem temperatury. Zapisał mój numer. Kazali nam się zebrać. Chyba około osiemdziesięciu było na bloku takich. Jakąś szczepionkę nam dali. Potem się dowiedziałem, że najprawdopodobniej to była szczepionka, która szła dla żołnierzy do Afryki. Zanim ją wysłali żołnierzom to na nas robili próby. Ktoś po niej umarł. Ktoś miał wysokie ciśnienie. Ja o tyle byłem zadowolony, że nie chodziliśmy do pracy. Siedzieliśmy na bloku i trzy razy dziennie przychodzili mierzyć nam temperaturę i ciśnienie.

- Czy w Auschwitz były eksperymenty medyczne?
- Było i to bardzo dużo.

- Jaki numer nadali panu w Buchenwaldzie?
- 10846

- Jak wyglądało wyzwolenie obozu?
- Nas wyprowadzili, wywieźli wszystkich. Zostało tylko trochę chorych. Nas wywieźli w góry Harcu. Prowadzili nas przez te góry. Różnie bywało. Były naloty w między czasie. Jak był las to do lasu kazali nam się chować. Samoloty angielskie leciały i bombardowały wszystko. Miałem takiego dobrego kolegę, z którym się przyjaźniłem. To był sadownik z lubelskiego. Znaleźliśmy dziurę. Wleźliśmy do niej. Może nam się uda i tu się schowamy. I może by się udało, ale zobaczyło nas dwóch ruskich i wleźli też, ale jak wleźli na nas to było ich widać. Przyszedł esesman. Kolbą nas wszystkich wypędził z tej dziury. Potem popołudniu, kiedy słońce zachodziło szliśmy przez las z choinek. Ja mówię: Olek teraz albo nigdy. Dostaliśmy po kostce margaryny i bochenku chleba na drogę. To nam wydali z magazynu. Dajmy temu esesmanowi to może nas puści. To był trochę nasz znajomy. On nie chciał tej margaryny. Patrzę, a Olek hop przez taki rów, no to ja za nim. Esesman strzelił, ale w powietrze. Mógł mnie kropnąć, ale nie słyszałem żeby koło mnie przeszedł strzał. Strzelił i poszli dalej, a myśmy zostali. Gnaliśmy przed siebie. Wcześniej się już przygotowaliśmy. Z koca uszyliśmy sobie spodnie i mieliśmy takie stare swetry. Zrzuciliśmy więźniarskie ubrania. Chyba z tydzień męczyliśmy się tak po tym lesie zanim przyszli Amerykanie. Tam spotkaliśmy jednego uciekiniera, Niemca, żołnierza, dezertera. Myślał, że my tez dezerterzy. Miał taki ładny, nowy sweterek wojskowy. Jak się dowiedział, że nie jesteśmy Niemcami trochę z nami chodził.

- W jakich okolicach to było, gdzie uciekliście?
- Koło wsi Zorgę. W jaki sposób się dostaliśmy? Szliśmy lasem cały czas. W lesie byli Niemcy. Cywile. Z wioski wyrzuceni do lasu wszyscy, bo tam wojsko niemieckie się zakwaterowało. Przyleciała dziewczyna i krzyczała chodźcie do wioski, bo Niemcy już poszli. Wracajcie do wsi, bo żołnierze wyszli. Poszliśmy wszyscy do tej wioski. Okazało się, że to był młynarz. Wymyliśmy się. Dali nam kolację i takie mieszkanie, gdzie po schodach musieliśmy wchodzić. Taki stryszek. Były tam dwa łóżka. Byliśmy szczęśliwi, że możemy się położyć do łóżka, ale baliśmy się czy ci Niemcy nie wrócą. Zastanawialiśmy się którędy uciekać w razie czego. Poszliśmy spać. Rano amerykanie strzelali na tą wioskę. Mówię do tego gospodarza: chcesz mieć dom cały to wystaw szybko białą chorągiew. Powiesił na dachu białe prześcieradło. Jak młynarz zaczął tak wszyscy Niemcy zaczęli wynosić białe sztandary. I przestali strzelać. Za chwilę idzie birkemajster z dzwonkiem i mówi: wszyscy mężczyźni maja wyjść i oczyścić barykadę, bo zrobili barykadę na szosie przed Amerykanami. Niemcy poszli oczyścić barykadę i wjechały czołgi amerykańskie.
Chcieliśmy iść do wojska, ale usłyszałem: chłopie wszyscy jada tylko w jedną stronę. Do Berlina. Nasi byli wtedy już w Holandii.
Każdy z nas dostał kartki na żywność. Birkemajster przyniósł nam jeszcze ubrania, bieliznę, skarpety, buty. Wszystko nam przynieśli.
Potem pojechałem do Lipsztad. Tam była już szkoła. Nam więźniom Niemcy obiecali, że jak maturę będziemy mieli to możemy iść do Bonn na medycynę, albo do Hanower na Politechnikę. To były dwie uczelnie dla Polaków. Rok mieliśmy tam siedzieć i uczyć się języka, a potem, jako studenci mieliśmy się uczyć w niemieckich szkołach. Ja zrezygnowałem z tego i przyjechałem tu. Tam w szkołach uczyli profesorowie Polacy.
Po powrocie do kraju osiadłem w Warszawie. To był rok 1947, kiedy byli więźniowie mogli iść na uczelnię bez egzaminów, jeśli miał maturę.

Poszedłem na weterynarię. Początkowo to był przez cztery lata uniwersytet, a potem przerobili na szkołę główna weterynarii w Warszawie. Potem zrobiłem doktorat z weterynarii. Do Poznania się przeniosłem zaraz jak skończyłem studia. To był 1952 rok. Czerwiec.

Był przymus pracy w tym czasie. Przyszedł jeden gość i każdemu mówi, gdzie pójdzie. Była taka komisja. Szefem komisji był nasz profesor fizjologii. Bardzo fajny chłop. Żona miała jechać gdzie indziej i ja gdzie indziej. Ja będę pracować tak gdzie będę chciał. Krzyki, że ja mam to odpracować, ale na szczęście dostałem się do lecznicy w Poznaniu. Potem byłem powiatowym lekarzem. Wybudowałem cztery lecznice w poznańskim. Prawie 40 lat pracowałem, jako lekarz weterynarii.

Po dwudziestu latach złapałem kontakt z księdzem Wrońskim. Dowiedziałem się, że jest koło Paryża i jest rektorem sierocińca.

- Należał pan do jakiś stowarzyszeń więźniarskich?
- Prowadzę duszpasterstwo byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Było nas przeszło stu, a teraz zostało sześciu. Prowadzę to teraz u Dominikanów. Każdego 14 dnia miesiąca mamy spotkanie u Dominikanów o 12. i tak już to prowadzę chyba z piętnaście lat.

- Jakby pan podkreślił ze swojej perspektywy taki bilans życia w Auschwitz?
- Auschwitz to jest największy cmentarz świata. Tam mordowali ludzi. Widziałem całą makabrę ludzką. Czasami nawet nie mogli po ludzku umierać ludzie. Umierali w krzyku. Niemieckie przekleństwa były tak ordynarne, że ja się dziwiłem, że takie słowa są w kulturze niemieckiej. Esesmani zhańbili całe Niemcy. Stali się europejskimi mordercami. Oni znali całe bogactwo umęczania człowieka i popisywali się przed sobą, kto lepiej umie zadawać rany.
Jak pamiętam w obozie był taki duży walec. Tym walcem ugniatali drogi. On był bardzo duży. Może dwa metry miał. Z dwóch stron były dyszle i do tych dyszli byli zaprzęgani więźniowie. Jedni ciągnęli, drudzy pchali. Krankenman był tam jakiś czas szefem. On stał na tym dyszlu. Walił ludzi. Przede wszystkim brali Żydów. Ludzie byli pokrwawieni, spoceni. To była makabra. Jak ktoś do końca wytrzymał przy tym walcu to było ciężko. Walcowali miękkie rzeczy – piasek i musieli to ciągnąć. Byli bicie po głowie. Patrzeć nie można było na to.
Raz widziałem jak przyprowadzili węgierskie Żydówki. Pięknie ubrane dziewczęta. 12-15 lat. Przyprowadził je jeden esesman na koniu i jedna esesmanka z psem. Przyprowadził ich setkę. Jak ja to widziałem to serce się krajało. Świeciło słońce, ale żadna się nie uśmiechała. Jak się potem okazało była taka roślina koksagiz. To była roślina potrzebna Niemcom do opon zamiast kauczuku. Tym koksagizem obsadzali całe pola. Nie miał, kto obsadzać to oni przyprowadzili te dziewczynki. Ja tego nie widziałem, ale prawdopodobnie one miały wsadzać te roślinki. Na deszczu, bez jedzenia. Bardzo szybko się wykańczały. Po dwóch tygodniach była ich połowa, a później zniknęły w ogóle. Wykończyli je.
Zęby wyciągano złote. Było specjalne komando. Kanada się nazywało.
Najwięcej w poznańskim było ludzi z Mauthausen. Z poznańskiego wywozili do Dachau, Mauthausen i Gusen, a Warszawę wywozili do Auschwitz.
Dziś odczuwam tylko jeden żal, że poodbierali nam legitymacje inwalidy wojennego i zrobili, że jesteśmy represjonowani tylko.

- Co dawała tak legitymacja inwalidy wojennego?
- Nie chodzi o przywileje na przykład po mojej śmierci żona pozostaje pod ich opieką – leki miałaby za darmo. Jak coś chce kupić od państwa to jest 10% taniej. Tyle lat nosiliśmy legitymacje inwalidy i nikt nas o to nie pytał, a teraz, żeby dostać legitymację inwalidy oni żądają udowodnij, że zanim byłeś aresztowany byłeś w partyzantce, albo w jakieś organizacji. Po sześćdziesięciu pięciu latach, gdzie ja będę szukał świadków? Przecież wszystko pomarło. To jest cynizm. Ustawę zmienili teraz w 2004 lub 2005 roku.

Galeria

Brak zdjęć

Wideo

Budynek