Z rzeczy, które bardzo lubiłem to śpiew. Chciałem nawet się zapisać do szkoły śpiewaczej, ale to nie było na moją kieszeń. Do tej pory pamiętam jeszcze Halkę. Zacytuję (śpiewa) Nieszczęsna halka, gwałtem tu idzie. O Boże miłosierny Ty chroń o Panie chroń. Gdyby ją tam powstrzymali ja nie mogę.
 

 

  • ipn logo
  • mcdn logo
  • pwsz
  • um malopolska

Zakrzewski Henryk

 

Biografia

Zakrzewski Henryk

Relacja

Opowiada żona
Jeszcze 1939 roku byliśmy sąsiadami. Mieszkaliśmy w lublinie ulica od ulicy. Przed wojną on chodził do szkoły, ja do szkoły. Tak żeśmy się po sąsiedzku znali. Koledzy. Potem wojna wybuchła. Okupacja. Trzeba było o wszystko się starać. Chleb był bardzo trudno dostępny. Kilku młodych chłopców stawało w nocy w kolejce. Zajmowali w kolejce miejsce dla każdej swojej dziewczyny. Myśmy rano przychodziły. Stawały przed nimi i kupowaliśmy ten chleb. Pamiętam, że ja zgubiłam pieniążki, które miałam na chleb. Strasznie płakałam. A on podszedł do mnie. Nie płać ja tu mam swoje. Węgiel sprzedałem to ci dam na ten chleb. Potem trwała okupacja. On wyjechał do Radzynia do swojej rodziny, do lasu i tam właśnie był aresztowany. Właśnie tam.
Najpierw był Międzyrzecz Podlaski, Suchowola – tam ich katowali. Potem wywieźli na zamek, drugie katowanie i z zamku do Oświęcimia. I tak się tułał. Jeden obóz, drugi obóz, trzeci obóz. Po czerech i pół latach wrócił z obozu. To był rok 1946, 3 maja.
Na głodnego ich witali. W Szczecinie wysiadali ze statku to były transparenty: witamy więźniów. Nawet kromki chleba im nie podali

On mówi
Tak nas witała polska ojczyzna. Na głodnego nas witali w Szczecinie. Pani Suchocka niech ją szlag trafi. Emeryturę mi zabrali. Myśmy pracowali. Polskę odbudowali, a ona dobrała się do naszych pieniędzy. Katoliczka? To jest wyzyskiwacz. Największy, jaki może być. Hania Suchocka. Ona z biskupem Pieronkiem tak rządziła. Niech ich szlag trafi tych katolików. Nienawidzę ich. Księża to jest banda złodziei. Patrząc, co oni robili i co robią dzisiaj.
Po przyjeździe ze Związku Radzieckiego w Puławach w polach się osiedliliśmy.

- Mama jak się nazywała?
- Roszkowska Katarzyna, a tato Władysław Zakrzewski, a jego ojciec Józef Zakrzewski. Kochany człowiek

Żona opowiada
Jego babci pochodziła z rodu książęcego, ród Krzesińskich. Jej siostra była baletnicą u cara. Nad Wisłą w Kazimierzu mięli swój własny majątek. Z bardzo wysokiej rodziny pochodziła babcia. Babcia Józefa i Józef Zakrzewski. To byli dziadkowie męża.
W Puławach jak wrócili ze Związku radzieckiego mięli swój domek. Na Lubelskiej w Puławach i tam mieszkali dziadkowie, a oni gdzie indziej – rodzice z nim. Potem siostra się urodziła. W Polsce już. Mama jego umarła bardzo młodo. Mając trzydzieści dwa lata umarła. On miał osiem czy dziewięć lat jak został sierotą i siostra o dwa lata młodsza. Tata po przyjeździe do Polski, kiedy owdowiał ożenił się po raz drugi z panną. To była Adela Żywicka. Macoch, bardzo dobry, kochany człowiek. Jego i siostrę traktowała jak swoje rodzone dzieci, mimo, że urodziła potem swoja własną rodzoną córkę. Po dzisiejszy dzień mąż ma kontakt z tą siostrą. W Warszawie mieszkają. Wspaniałe małżeństwo. Mają wspaniałe dwoje dzieci. Co tydzień dzwonimy do siebie. Mają piękną działkę pod Warszawą. Siostra zmarła ta młodsza od niego dwa lata temu w Szczecinie. Łucja. Nawet z uwagi na jego stan on nie był na pogrzebie tylko moi synowie pojechali do Szczecina na pogrzeb. Mąż nie był w stanie. Ja też nie.

- Przed wojna, gdzie pan uczęszczał do szkoły?
- Do szkoły podstawowej w Puławach. Chciałem iść do gimnazjum, ale wybuchła wojna i skończyły się moje marzenia.

- A kim pan chciał być?
Żona opowiada
On chciał być uczciwym człowiekiem. To jest najważniejsze. Mój mąż jest z gruntu bardzo uczciwym człowiekiem. Wielu ludziom pomógł. Wielu ludziom dużo dobrego zrobił. Sam nie opływa w luksusach, ale wyciąga rękę i wszystkim pomaga. Dzieciom, sąsiadom, wszystkim dookoła, kto jest w potrzebie to on jest pierwszy do pomocy.

- Czy przed wojną należał pan do harcerstwa?
- Tak. To była cała moja radość. W Puławach mieliśmy zespół kajaków żeśmy do Kazimierza, do Janowca, do Dęblina pływali kajakami. Należałem do harcerstwa strzeleckiego. Chodziliśmy na strzelnicę.

- Jak wyglądał wybuch wojny w Puławach?
- Jego rodzice mieszkali już w Lublinie. Do lublina przyjechał z całą rodziną 1937 roku.

- Co pan robił w Lublinie przed wojną?
- W pierwszych dniach wybuchu wojny to ja poszedłem i do wojska się zgłosiłem, ale za młody byłem i nie chcieli mnie przyjąć.
Potem pojechał do wujków do Radzynia i tam się zaczęła akcja partyzancka.

- Jak pan wstąpił do partyzantki?
- Stryjek mnie wciągnął. Zabijaliśmy zające, lisy, kupowaliśmy broń od Niemców za skórkę z lisa. Broń przechowywaliśmy. Leśnicy mięli pozwolenie urzędowe na broń.

- Walczyliście z Niemcami w lasach?
- Tak. To byli chyba ruscy partyzanci, co to napadli w ten czas na leśniczówkę. Tylko nikogo nie zbili ani nie zranili. Prowadziliśmy z nimi boje, bo broniliśmy tej leśniczówki nie wiedząc wtedy, kto to nas atakuje. Mieliśmy kilka radio. I nadawcze i odbiorcze. Stryjek się specjalizował w tych aparatach radiowych. Kiedy byłem małym chłopcem to w Puławach on zmontował pierwszy aparat radiowo lampowy.

- Jak to się stało, że został pan aresztowany?
- Niemcy wtedy szykowali się na napaść na Związek Radziecki. To była tajemnica oczywiście, ale dużo wojska sprowadzano w okolice. Na ranem aresztowali jednego leśniczego, stryjka, kilku gajowych, a nas takich chłopców trzech było.

- A kto pana zdradził?
- Jeden z tych braci. Adam nazywał się starszy i Jerzy młodszy, ale nazwiska nie pamiętam. Ja pokazałem palec, żeby nic nie mówić. Zaciąłem się w sobie, że nic nie powiem i nie powiedziałem nic. Dlatego mnie tak okropnie stłukli, bili, maltretowali. Na plecach mam Blizne jak mi karabinem przyłożyli (tu chce pokazać, a może pokazał).

Żona opowiada
Rany na nogach. Bez przerwy trzeba nacierać, smarować, bandażować. Tam było po cztery pięć na każdej nodze, a teraz jedna, jedyna została. Całe szczęście. To na skutek przemrożenia w obozie.

- Operowano mnie w obozie w Oświęcimiu. Znaczy operowali. Posadzili mnie na takim krześle i dali znieczulenie, ale na żywca, jak oni się cieszyli. Wrzód miałem jak moja pięść. Rozcięli go na krzyż i to była cała operacja.

Ze trzy dni nas w tym Radzyniu trzymali, ale nic nie wskórali. Maltretowali mnie, mnie szczególnie, bo ja nic nie powiedziałem. Żeby mi powyrywali. Pistoletem mi je powybijali. Bili mnie gumowymi pałkami, mięli takie pejcze specjalne ołowiane. Chyba dwa tygodnie mnie tam trzymali, bo nawet na imieniny dziadka nie pojechałem.

Aresztowano go 19 marca 1941 roku
- Potem przewieziono nas na zamek. Byłem tam dwa tygodnie. Więcej nie. Tam nie mogłem usiedzieć na baszcie. Tam była taka baszta. Bokiem siedziałem. Tam brali nas na badania. Ten wrócił. Tamten nie wrócił. Gajowi się przyznali. Pojechali. Pokazali, gdzie maja broń ukrytą. Likwidowali ich od razu. W ten czas aresztowali trzydziestu paru i księży między innymi. Potem zawieźli ich do Dachau. Tam byli księża, kapitaliści.
Z Lublina wywieźli nas do Oświęcimia, a z Oświęcimia do Mauthausen. Jechaliśmy do Oświęcimia pociągiem towarowym. W Oświęcimiu trafiłem do furerhaimu. Niemiecki dom.

- Jaki numer panu dano?
- 14204.

- Jak wyglądała kwarantanna?
- Siedzieliśmy parę tygodni odizolowani. Z nikim nie wolno było rozmawiać. Potem nas rozdzielono. Kto miał, jaki zawód na komanda wysyłali. Mnie dali do furerhaim. Niemiecki dom. To była prywatna willa. Trzeba było ją rozbudować. Piętro, żeśmy robili. To było takie kasyno oficerskie.
Jak wróciłem to odwiedzałem tych właścicieli później.

- Gdzie to jest w Oświęcimiu?
- Jak dworzec kolejowy jest. I jak ulica jest to prywatne domki były

- Codziennie wychodziliście z obozu do pracy?
- Piechotą żeśmy szli. Blisko było. Jakieś dwieście metrów. Później pracowaliśmy w majątkach polskich – warzywa były, sadownictwo, drób hodowali. Przez Harmęże przechodziłem. W Harmężach drób hodowali – kury, kaczki. Ogrody były w Rajsku.

- Czy pisał pan listy z Auschwitz do domu?
- Oczywiście, że pisałem. Raz na miesiąc można było pisać po niemiecku. Ja nie znałem niemieckiego, ale było dużo Austriaków, Ślązaków. Oni po niemiecku znali to pisali nam.

- A paczki pan dostawał?
- Szkoda mówić o tych paczkach. Skromne paczki. Paczki mogli wysłać tylko rodzice. Paczki wysyłali jak ich stać było. To okupacja była. Bieda straszna.

- Do kantyny obozowej pan chodził?
- Była kantyna. Buraczki nam sprzedawali, albo serki zepsute już z robakami. Płaciliśmy markami. Jak rodzice przysłali ci na przykład 20 marek to mogłeś sobie wziąć markę czy dwie. Szkoda było brać tych marek. Lepiej je było dać cywilowi to cywil kupowała nam leki, bo mieliśmy rany na ciele, wrzody, taka żółta siarkową maść. To dwie marki kosztowało.

- Gdzie się spotykaliście z tymi cywilami?
- Poza obozem jak szliśmy do pracy. Na boku ulicy. Jak koło jej domu żeśmy przechodzili to ona wypadała z koleżanka i paczki nam dawała. Raz jeden szef nas złapał. Mnie i Wandeczkę na pocztę zaprowadził i powiedział jej, żeby więcej tego nie robiła, bo się dostanie do obozu. Ale ona na to nie patrzyła. Później na budowę gdzieśmy pracowali między cegłami, pod taczki zostawiała. Jak mogli tak to ukrywali. Jak przyjeżdżaliśmy na budowę to znajdywaliśmy to – kromki chleba, paczki porobione.

- Czy oprócz pani Wandy ktoś jeszcze pomagał?
- Ona i ta jej koleżanka, która już nie żyje. Mieliśmy miejsca umówione. Cywile mieli swoich. Trzeba było uważać. Ona miała mnie i kolegę. Także one się nie przejmowały. Zależy, jacy byli esesmani. Też byli ludzie. Byli dranie, byli mordercy. Taki przypadek. Hess komendant obozu, u którego żeśmy pracowali parę miesięcy, przerabialiśmy ja, bo to była willa polskiego oficera, to ta rodzina nawet do naszego stołu przychodziła i z dziećmi siadali. A inne dzieci jakeśmy szli ulicą to do nas kamieniami rzucały, błotem. To były inteligentne dzieci. Mnie osobiście to go szkoda, bo nam krzywdy nie zrobił Hess. On był posądzony, że wynalazł masowe uśmiercanie więźniów gazem. On nawet więźnia nie uderzył. Jak pracowaliśmy u niego jego żona śniadania nam robiła.
A ten Palicz, morderca Oświęcimia. Raportfurer to on pistoletem do dobijania zwierząt dwieście ludzi dziennie wykańczał. Pamiętam jednego dnia na bloku. Przyprowadzili kobietę z długimi włosami pod ścianę śmierci, kazali jej klęknąć, włosy odsunął i strzelił jej w głowę. Osobiście to widziałem.
Widziałem jak myśmy tam u niego robili. Tam piece reperowaliśmy, nowe drzwiczki wstawialiśmy. Stały takie skrzynki z cebulą i jabłkami. Mówiłem nie rusz tego, bo w łeb nam strzelą. Wróciliśmy do obozu po pracy. Nasze numery wywołują. Po apelu on nas zaprowadził na blok 24. Tam były piwnice. Tam Niemcy trzymali magazyny żywności po tych aresztowanych. Oni tam mięli wędlinę suchą. Nie psuło się nic. Konserwy. On nas tam zaprowadził. Bochenki chleba nam dał. Wziął garście wędliny z kupy ile mu się udało i dał nam. Taki drań i morderca, ale jak wyliczył i wiedział, że się nic nie ukradło to nas tym obdarował.

- Pani Wanda mówiła, że zjadł pan tort doktora Mengele?
- Tak przez przypadek. Chodziłem tam, bo miałem zlecenie jakieś reperacje trzeba było zrobić. Byłem raz. Nikogo nie było. Wchodziłem drugi raz tez nie zastałem. Dopiero trzeci raz, ale on leżał wypity, nieprzytomny, z pistoletem na szafce. Teczka na jego łóżku otwarta była. Papierosów pełno. Ja nie paliłem, co prawda, ale wziąłem parę dla kolegów i ten tort w drugim pokoju. Taki duży torcik rozpoczęty był. To sobie wziąłem nożem pokroiłem taki kawał tortu. Miałem taką torbę po masce gazowej polską. W to zapakowałem ten tort i papierosy i poszedłem.

Ci robotnicy w Bielsku Białej. Ja z szefem byłem. Tam nam załadowali kafle to my cywilom dawali koce, które mieliśmy do zapakowani kafli, żeby się nie potłukły. Taka kobieta tam była, która miała męża w Anglii. Jej daliśmy te koce, żeby się podzieliła z kolegami to nam przynieśli dwa worki pieczywa – bułki kajzerki. Jak mogli tak pomagali.
Był taki fortaibarter, Polak uderzył mnie raz w twarz przy kontroli Niemców. To przyjechał jak ja już byłem żonaty. Przyjechał do Lublina przeprosić mnie. On pracował razem z nami, ale był pracownikiem, który nadzorował, majstrem był.

- Czy zdarzały się kradzieże w obozie?
- Jeden drugiemu kradł chleb. Jak złapali takiego to go stłukli, zbili nieraz wykończyli.
Pamiętam jak leżałem na terenie swojego pokoju. Leżeliśmy na podłodze, na siennikach. To zupę, żeśmy od Hessa dostawali. Ekstra wyżywienie dodatkowo. Z kuchni. W takich miskach nam to dawali. Grochówkę przeważnie. Takie polecenie było, że dobrzy pracownicy to trzeba im dobrze dać jeść.

- Pamięta pan wizytę Himlera w obozie?
- Tak. Widziałem go dwa razy. Przed jego wizytą świeżą pościel, żeśmy dostawali.

- Na jakim bloku pan mieszkał?
- O na wielu mieszkałem. Ostatni to mam 15.

- Czy widział pan krematorium w Auschwitz?
- Jasne. Codziennie przechodziliśmy koło tego krematorium.

- Widział pan gazowanie?
- Wolałem nie widzieć. Potem widziałem tylko efekt jak wracaliśmy. Przez szybkę widzieliśmy te ofiary. Do przyjemności to nie należało.

- Czy należał pan do ruchu oporu?
- To było okryte tajemnicą. Miałem kontakt. Spotykaliśmy się od czasu do czasu. Przeważnie to Polacy byli. Paru Niemców też należało do tego. Spotykaliśmy się w podziemiach jakiegoś bloku.

- Wysyłaliście grypsy?
- Ja nie mogłem tego zrobić, bo obawiałem się o rodzinę. Inni robili, ale co z tego. Tacy niemądrzy, że jak złapali ten gryps to ściągali rodzinę do obozu i likwidowali ich.

- A ucieczki się zdarzały?
- Było dużo ucieczek. Taka większa ucieczka to taka grupa mierników, którzy mierzyli grunty. Ośmiu ich powiesili. Ja wtedy pamiętam zemdlałem.

- A był pan na egzekucji? Czy była obowiązkowa obecność?
- No pewnie. Po apelu wszyscy stoją, czapki żeśmy zdejmowali, co oni nie kazali, ale myśmy zdejmowali. Współpracowników powiesili, którzy nie byli niczemu winni. Za jednego dziesięciu wieszali. Jak jeden uciekł to sobie dziesięciu wybierali.

- Miał pan przyjaciół w Auschwitz?
- Tak. Stasiu Krzyżanowski, Bolek Domański (żona mówiła).

- Był pan torturowany w obozie?
- Nie.

- Jak wyglądały apele?
- Mróz, śnieg, deszcz, słońce. Trzeba było stać. Apele trwały nieraz po kilka godzin, jeszcze jak ktoś uciekł. Jeden za drugiego odpowiadał.

- Była w obozie orkiestra?
- Tak. Wspaniała orkiestra była. Grali wszystko. Poważne rzeczy, uwertury. Miałem znajomego, który grał na bębnach – Jasiu, co mieszkał w Warszawie. On już nie żyje.

- Widział pan w obozie muzułmanów?
- Bardzo dużo ich było. Trudno ich opisać. Chleb im się dawało, a oni na papierosy zamieniali. Taki pan Kędzierski (Kendzierski). To go potem wykończyło. W Suchowoli taki pomniczek mu syn zrobił w tamtej leśniczówce.

- Czy w obozie odbywały się walki bokserskie?
- Tak. Była piłka nożna nawet. Różne mecze były. Ja ani bokserem nie byłem, ani piłkarzem.

- Jak wyglądały święta w obozie?
- Urządzano wigilię. Od kobiet cos dostawaliśmy, albo my im cos wysyłaliśmy. Ja pamiętam dostałem takiego pajaca i taka japonkę w stroju japońskim, ale oddałem to potem, bo nie można było zabrać czegoś z obozu do obozu.

- Śpiewaliście kolędy?
- Tak. Po niemiecku, potem po polsku

- A święta wielkanocne jak wyglądały?
- Niemcy nie obchodzili. Tylko Boże Narodzenie było, Nowy Rok. Mieliśmy choinkę i nawet bochenek chleba dostawaliśmy. Cały bochenek na jedna osobę.

- A wszy były w obozie?
- Tak. Wszy, pchły. To była plaga.

- Z Auschwitz, gdzie pan pojechał?
- Noigame 1943-1944. To było jesienią do lata. Tam pracowałem w zakładach radiofonicznych.

- A sabotaż robiliście?
- W tych zakładach radiofonicznych to żeśmy montowali tak, żeby to nie działało. Jakieś części żeśmy wymontowywali i wyrzucaliśmy je, topili, niszczyli. Pracowałem z Ukraińcami. Okropnie nam dokuczali.
Z Noigame przywieźli nas pod granicę niemiecką. Pojechałem Saksenhausen. Mieszali nas. W Saknsenhausen byłem krótko. Tam widziałem jak angielską załogę łodzi podwodnej męczyli jak nie wiem. Dawali im o numer mniejsze buty i w tym musieli pracować. Dużo Polaków tam było. Jak żeśmy przyjechali to w takim małym oboziku wydzielonym było dużo Polaków. Na czole mięli krzyż farba malowany na rozstrzał.
Z Oświęcimia pojechałem do Oranienburga.
Wyzwolony byłem w Hanowerze. Niemcy byli rozbrojeni. Składali broń.

- Kiedy pan powrócił do Polski?
- 8 marca 1946 roku. Wcześniej byłem w Niemczech w Lubece, jako chory człowiek. W poniemieckich szpitalach żeśmy tam byli. Dochodziliśmy do siebie. Do zdrowia. Ale Niemcy ci starzy ludzie nie dokuczali nam, ale ta młodzież nam dokuczała.
Wróciłem do Szczecina a ze Szczecina do Kraczewicy i Lublin do mojej najdroższej, która czasem mi dokucza bardzo (śmiech).

- Gdzie pan pracował po wojnie?
- Długo nie pracowałem. Rok czasu. W 1947 roku dopiero pierwszą prace podjąłem. Pracowałem w firmie Eternit w Lublinie. Robili eternity do pokrycia dachów.

Żona opowiada
Pobraliśmy się 1946 roku w grudniu, a w 1948 przyjechaliśmy tutaj do Świdnika. Pracował w Eternicie. Z Eternitu przeniósł się do MHD w Lublinie w biurze, jako kierownik personalny. Tam bardzo długo pracował. Potem był kierownikiem warsztatu i do emerytury był kierownikiem stolarni.

- Czy władza dostrzegała, że trzeba takim ludziom pomóc?
Żona opowiada
Od samego początku działała organizacja byłych więźniów obozowych w Lublinie. Tam jeździłam z mężem. Oni nawet nie w sposób finansowy, ale z Niemiec fundacja Alberta przysyłała tu paczki. Myśmy dostawali spożywcze artykuły – oliwy, cukier, smalec, konserwy. Pomagali tym więźniom przez kilka lat. Raz mąż dostał zapomogę z Niemiec – 400 marek. Dziecko nam chorowało, ten starszy syn i zwróciliśmy się o pomoc. Ja nie pracowałam, mąż pracował tu w Świdniku, jako personalny. Było nam bardzo ciężko. Musieliśmy się zwrócić o pomoc.

- Kiedy był po raz pierwszy w obozie po latach?
Byliśmy oboje z mężem w Oświęcimiu. Wzięliśmy nawet tego starszego syna, ale jego tam zatrzymali w jakiś świetlicy, bo nie można było takich dzieci w wieku siedmiu ośmiu lat wprowadzać na teren obozu. Byliśmy. Zwiedzaliśmy. Przeżył okropnie. Okropnie przeżył. Pokazywał mi. To pod tym drzewkiem. To pod tym murem. To pod tym blokiem rozstrzelali. Tu byłem torturowany. Krematorium. Wszystko mi pokazywał. Byliśmy z taka ciocia jego z Krakowa. Potem był jeszcze raz lub dwa z taka wycieczką. Z klubu organizowali takie wycieczki. Jeździł, bo ja tylko jeden jedyny raz byłam.

- Byłem potem u lekarza. Dał mi jakieś leki jakieś zastrzyki to mnie wtedy przestał ten Oświęcim prześladować.
Denerwuje mnie, że póki Niemcy załatwiali nam odszkodowania to było wszystko w porządku. A potem jak ten pan Bodzio tak załatwiał sprawę, żeby i oni dostali te dole, które nam przysługiwały. I wywalczył i tak nas wyszykowali, że myśmy dużo mniej pieniędzy dostali. Bo ten co był pięć, sześć lat w obozie to mi się należało dużo więcej, a oni sobie wzięli swoich i swoim ludziom, wszystkim jednakowo. Po swojemu zrobili. To mnie do dzisiejszego dnia dręczy. Dlaczego tak nieuczciwie to załatwili. I to nasi Polacy. Chciałem to zgłosić tu do Komisji CBR-u, centralne biuro antykorupcyjne. Ale jako Polak to nie mam sumienia, bo to trzeba Polaków oskarżać. Ten pan Bodzio swoim kumplom rozdawał pieniądze, co wcale w ogóle nie byli w obozie. I to jest uczciwość?

Byłem na tym apelu za Gajowniczka. Apel odbywał się normalnie. Palicz przyprowadził Gajowniczka. On tak biadolił ile to ma dzieci. W ten czas zgolił się Maksymilan Kolbe. Byłem po drugiej stronie jakieś sześć osiem metrów. On przyszedł i powiedział, że żeby go zwolnili on pójdzie i odda życie. To byłem świadkiem osobiście.

Galeria

Wideo

O Palitschu

Tort dr Mengele