Z rzeczy, które bardzo lubiłem to śpiew. Chciałem nawet się zapisać do szkoły śpiewaczej, ale to nie było na moją kieszeń. Do tej pory pamiętam jeszcze Halkę. Zacytuję (śpiewa) Nieszczęsna halka, gwałtem tu idzie. O Boże miłosierny Ty chroń o Panie chroń. Gdyby ją tam powstrzymali ja nie mogę.
 

 

  • ipn logo
  • mcdn logo
  • pwsz
  • um malopolska

Lubowicki Zdzisław

 

Biografia

Lubowicki Zdzisław

Urodził się 22 września 1919 roku w Warszawie, jako jedno z pięciorga dzieci Adama i Katarzyny z d. Kazubskiej. Ojciec był woźnym w banku handlowym w Warszawie. Do szkoły powszechnej uczęszczał przy ul. Grójeckiej. Należał do harcerstwa. Po śmierci rodziców umieszczony został w gimnazjum Księży Misjonarzy w Krakowie, gdzie przebywał do 1938 roku. Następnie wstąpił do seminarium duchownego Księży Misjonarzy w Wilnie, gdzie przebywał do momentu wkroczenia Armii Czerwonej. Wrócił do Warszawy, gdzie pracował u stryja przy rozbiórce zbombardowanych domów. Zaangażował się w działalność konspiracyjną w Związku Walki Zbrojnej – jego zadaniem było obserwowanie transportów niemieckich. Pracował wówczas jako technik kolejowy. W kwietniu 1943 roku został aresztowany – więziony w Puławach, Lublinie, a następnie w Alei Szucha i na Pawiaku. 13 maja 1943 trafił do KL Auschwitz-Birkenau i został oznaczony numerem 121517. Przydzielony został do komanda Zimerai i pracował przy budowie i wykańczaniu drewnianych baraków obozowych. W październiku 1944 roku został przeniesiony do Buchenwaldu, gdzie przebywał do wyzwolenia. Po wojnie pracował jako nauczyciel, urzędnik. Należał do ZBOWiD oraz do Związku Inwalidów Wojennych RP.

Relacja

Mamy klub oświęcimiaków. Tam się spotykaliśmy. Teraz nie chodzę, bo nie mogę. Należę do klubu Buchenwaldczyków, bo byłem w Buchenwaldzie. Najpierw należałem do Oświęcimiaków, a później do Buchenwaldu.
Nazywam się Zdzisław Lubowicki. Urodziłem się 22 września 1919 roku w Warszawie. Rodzice Adam i Katarzyna małżonkowie Lubowiccy. Matka z domu Kazubska. Ojciec był woźnym w banku handlowym w Warszawie. Był wspólnikiem domu na ulicy Barskiej w Warszawie. Urodziłem się na ulicy Marszałkowskiej, chrzczony byłem w kościele Zbawiciela, mieszkałem na ulicy Barskiej, a później siostra wybudowała się na Okęciu i na Okęciu w czasie okupacji mieszkałem. Mama była chora. Dziesięć lat chorowała. Miała paraliż nóg. Nie wstawała z łóżka, nie pracowała. Miałem dwóch braci i dwie siostry. Teraz zostałem sam jeden ja. Józef i Marian Lubowiecki. Siostry już mężatki były Stanisława Frączak i Jadwiga Łuszczak. Tylko ja z rodzeństwa trafiłem do obozu.
Do szkoły chodziłem na ulicę Grójecką, a po powrocie z Oświęcimia byłem nauczycielem w tej szkole, w której się uczyłem.
Nie miałem rodziców i umieszczono mnie w gimnazjum księży misjonarzy w Krakowie i tam przebywałem do 1938 roku. 1938 roku, ponieważ w 1938 roku byłem już w seminarium duchownym księży misjonarzy w Wilnie. Tam dostałem sutannę, a w 1939 roku Rosjanie jak wkroczyli do Wilna to nas wypędzano i przyjechałem do Warszawy i mieszkałem na Okęciu u siostry.

- Czy przed wojną dział pan w harcerstwie?
- Tak. Mam nawet zdjęcie harcerskie przedwojenne. Byłem w Związku Harcerstwa Polskiego.

- Jak funkcjonowało harcerstwo przed wojną?
- Mieliśmy zbiórki. Mieliśmy najrozmaitsze ćwiczenia sprawnościowe, a w czasie wakacji nasza drużyna zawsze organizowała obóz. Tam uczono nas samodzielności.
Były specjalne mundurki gimnazjalne. Wszyscy byli tak ubrani.
Gimnazjum Wincentego Paula w Krakowie na Nowej Wsi ulica Misjonarska.

Jak wróciłem z Wilna do Warszawy pracowałem u stryjka przy rozbiórce domów, bo stryjek był majstrem murarskim.

- Z czym była związana ta rozbiórka domów?
- Po zbombardowaniu Warszawy, po spaleniu w 1939 roku. 1 września nie było mnie jeszcze w Warszawie. Byłem w Wilnie.

- Jak wyglądało tam wkroczenie wojsk?
- Nie pamiętam, którego to dnia było. Jak wyszedłem w Wilnie to oglądaliśmy samoloty, które latały z Niemiec i bombardowały Wilno. Rosjanie jak wkroczyli do Wilna to nas rozpędzili i ja wróciłem do Warszawy. Wszyscy wyjechali. Nikt nie został. Inaczej Rosjanie by aresztowali i wywieźli na Syberię.
Mam tu dokument przekroczenia granicy polsko-rosyjskiej przez Rosjan wydany.

- Zaczął się pan angażować w Ruch Oporu?
- Tak. Na Okęciu tam mój brat był harcmistrzem i był poszukiwany przez Niemców. Szwagier też się ukrywał. Mnie tez było gorąco, bo nie wiadomo było czy Niemcy mnie nie aresztują. Dzięki stryjkowi dostałem się do takiej firmy niemieckiej, która budowała tor kolejowy między Puławami a Dęblinem i tam pracowałem, jako technik kolejowy i nie groziło mi aresztowanie przez Niemców. Tam przyjechało gestapo i szukało inżyniera Złotowskiego. Mnie złapali, bo wychodziłem z pociągu i poszedłem tam gdzie mieszkałem do dróżnika kolejowego, a chciałem się dowiedzieć na stacji, co się stało. Dowiedziałem się, że gestapo przyjeżdża już trzy dni aresztować kierownika budowy inżyniera Złotowskiego. Dowiedzieli się, że jedzie pociągiem. Pociąg był pospieszny, więc zatrzymywał się dopiero w Puławach. W Gołębiu się nie zatrzymywał. Wzięli mnie do samochodu i zawieźli na stację, żebym poznał Złotowskiego i go wskazał jak będzie wchodził na stację. Dowiedziałem się, że z pociągu wyskoczyło dwóch ludzi i to mnie uratowało, bo nie musiałem już szukać i nie mogłem pokazać, który to jest Złotowski nawet jakby wchodził. Zabrano mnie, jako zakładnika do Warszawy.

- Gdzie pana wtedy umieścili?
- Aresztowany byłem. Zostałem w Gołębiu koło Dęblina. 12 kwietnia 1943 roku, gdzie pracowałem, jako technik kolejowy. Mając odpowiednie dokumenty, gdy w tym czasie musiałem uciekać z Warszawy, gdzie mieszkałem podczas okupacji. Przed aresztowaniem pracowałem w organizacji podziemnej sowieńskim komitecie narodowym. Potem w Związku Walki Zbrojnej. Moim zadaniem była obserwacja przyjeżdżających pociągów i składów jadących na wschód. Meldunki składaliśmy na dworcu w Gołębiu, gdzie pracował inżynier Złotowski. Stamtąd meldunki szły dalej i niejednokrotnie później dowiadywaliśmy się o wysadzeniu tych pociągów. Gestapo przyjechało po inżyniera i dwóch pracowników. Zostałem wtedy aresztowany, jako zakładnik, gdyż tamci uciekli podczas przejazdu pociągiem z Warszawy do Dęblina.
Po aresztowaniu przebywałem w Puławach w siedzibie gestapo. Po sześciu tygodniach wywieziono mnie z więzienia z Lublina do Zamku. Później po tygodniu gestapo warszawskie przyjechało po mnie wozem osobowym i zabrali mnie do Warszawy. Byłem już wcześniej przesłuchiwany w Puławach w Lublinie. Jednak znając język niemiecki, a nie ujawniając jego znajomości zorientowałem się, że przesłuchujący mnie nie wiedzieli o mojej działalności. Zostałem aresztowany, jako zakładnik za inżyniera Złotowskiego. Do jakiej organizacji on należał? Nie wiem. Wiem tylko, że inżynier Złotowski był pochodzenia żydowskiego i pochodził z Warszawy. W Warszawie przebywałem około trzy dni w Alei Szucha. Po przesłuchaniach zostałem skierowany na Pawiak.

- Jak był pan w Alei Szucha to jak wyglądały takie przesłuchania?
- Nie byłem maltretowany tylko kilka razy uderzony w celu zastraszenia.
Do KL Auschwitz zostałem skierowany z około 600 kobietami i mężczyznami. Był to transport z zaostrzonymi rygorami, gdyż poprzedniego kwietniowego transportu dużej ilości więźniów udało się zbiec. Nam kazano zdjęć obuwie, które zostało powiązane sznurowadłami w pary i rzucone do jednego wagonu. Po przyjeździe do Oświęcimia rzucono je na jedno miejsce. Dostawaliśmy obuwie obojętne od rozmiaru. Chwytaliśmy je. Potem mieliśmy się pozamieniać odpowiednimi rozmiarami. Dlatego nazywano nasz transport bosym. Transportowano nas wagonami towarowymi. Po około 80 osób w jednym wagonie. W rogu było miejsce na załatwianie potrzeb fizjologicznych. Warunki były bardzo ciężkie. Wagony były pozamykane. Pozabijane deskami i zakratowane. Trasy dokładnie nie pamiętam, ale po kierunku jazdy każdy z nas zorientował się, że jedziemy do Oświęcimia.

- Słyszeliście coś wcześniej o Auschwitz?
- Wcześniej miałem pewne wiadomości o tym obozie, gdyż w 1940 roku byłem aresztowany podczas łapanki. Z tej łapanki uciekłem, a Jasio Zieliński powiedział, że on nie ucieka, gdyż dopiero wrócił z Rumunii, gdzie był internowany, jako żołnierz i wszystkie papiery miał w porządku. Zielińskiego wywieziono do KL Auschwitz skąd w 1941 roku bądź 1942 roku został zwolniony. Gdy przebywał w domu na Okęciu próbowaliśmy się czegoś dowiedzieć z jego pobytu w obozie. Sięgając nawet po metody opicia go wódką, ale zawsze powtarzał: ja nie mogę powiedzieć nic, bo grozi mnie powrotem. Przejazd do obozu spał cały dzień. Załadowano nas do transportu o świcie o piątej godzinie rano, a przyjechaliśmy na miejsce wieczorem. Miejsca wyładunku nie pamiętam, gdyż było ciemno, ale kawałek musieliśmy maszerować. 13 maja 1943 roku przyjechaliśmy do Oświęcimia. Transport zatrzymał się w Brzezince. Na rampie w Brzezince. Podczas wyładunku powynosiliśmy z naszego wagonu pięć trupów. Podczas marszu do obozu pognali nas boso, a buty trzymaliśmy w ręku. Byliśmy bici i kopani przez towarzyszących nam esesmanów i kapów. Skierowano nas do Brzezinki do bloku murowanego o numerze 25 lub 26. Tuż przy krematorium, bliżej latryny. Najpierw w nocy w łaźni kazano nam się rozebrać. Potem dopiero po otrzymaniu numeru pognali nas na blok. Następnego dnia odbyła się rejestracja na łaźni. Tam byliśmy tatuowani. Otrzymaliśmy numery. Ja otrzymałem numer 121517. To było moje nazwisko w obozie. Robiono zdjęcia, ale ja nie byłem fotografowany. Zachowaliśmy ubrania cywilne tylko mieliśmy czerwona sztajfę na marynarce i lampasy na spodniach. Potem przez około trzech tygodni przebywaliśmy na kwarantannie tj. na blokach 25 lub 26. Podczas tego okresu nie pracowaliśmy. Uczono nas tylko zdejmowania czapek, apeli, nauki śpiewu. Blokowym był więzień, Niemiec z zielonym winklem. Był bardzo rygorystyczny w stosunku do nas. Na buksie wtedy spało nas od sześciu do ośmiu osób. Były tylko dwa koce. Spaliśmy na gołych deskach. Podczas rejestracji podałem, że byłem niby stolarzem, lecz w rzeczywistości przez pewien czas byłem w seminarium duchownym. Nawet nosiłem już sutannę. Uczyniłem tak, dlatego, gdyż pamiętam, co mówił na Jasio Zieliński. Wspomniał nam, że w KL Auschwitz pracował, jako stolarz. Pracował pod dachem i to pozwoliło mu przeżyć. Byłem wtedy w obozie. Podczas apelu szukano cieśli, stolarzy. Zgłosiłem się. Z naszego transportu wystąpiło około pięciu osób i tak znalazłem się w komandzie Zimerai. Oberkapem był Robert Rainchold, Niemiec z zielonym winklem. Nie był najgorszy. Pochylnie się o nim wypowiadaliśmy. Komando liczyło około stu osób. Pracowaliśmy przy wykończeniu baraków drewnianych po drugiej stronie obozu odcinku b2d. Zostaliśmy, tam potem przekwaterowani.
Było to chyba w niedzielę. Znalazłem się na odcinku b2d na bloku numer pięć. Blokowym był Niemiec. Fortaibarterem był Józef Hofman. Kapem Christian, Niemiec. Barak tam zamiast podłóg miał klepisko. Wtedy pracowaliśmy przy stawianiu nowych baraków tzw. meksyków. Pracowałem również z Antonim Woźnicem. Numer miał około 50 tysięcy. Przy budowie wież strażniczych dookoła Brzezinki. To moja pamiątka, które do dziś tam stoją. Potem kapem był Polak. Miał chyba na imię Alfred. On po wojnie studiował na politechnice w Warszawie. Na tym bloku pięć przebywało nasze komando, ale przebywały też inne komanda jak orkiestra męska, komando straży pożarnej. W sumie około 600 osób na tym bloku się mieściło. Na buksach spało tam po pięć, sześć osób. Warunki były ciężkie. Spaliśmy na siennikach. Każdy miał swój koc. Miejscem pracy był barak na początku meksyku, gdzie były składane również narzędzia.

- Gdzie ta orkiestra miała próby?
- Nie wiem, ale był taki postument, gdzie siedzieli i grali jak więźniowie przychodzili i wychodzili z obozu.

- A instrumenty mieli przy sobie?
- Nie instrumentów na naszym bloku nie było. Musieli gdzieś je składać.

Pracując widziałem przyjeżdżające transporty. Selekcje, gdyż pracowaliśmy niedaleko krematorium. Widzieliśmy jak prowadzono ludzi do grającej orkiestry. Latem 1944 roku bardzo dużo przywożono Żydów z Węgier. Ponad dwieście tysięcy ludzi. Dzień w dzień. Noc w noc. Matki z dziećmi, starcy, bo w Łodzi trafiali przeważnie na obóz. Kobiety kierowano wtedy na meksyk. Do niewykończonych baraków, które żeśmy budowali. Mężczyzn kierowano na kwarantannę w części męskiej.

- A widział pan egzekucje, jakie się tam odbywały, albo selekcję?
- Na odcinku b2d pamiętam egzekucje trzech więźniów rosyjskich za ucieczkę. Była to wiosna 1944 roku. Pamiętam powieszenie Edwarda Galińskiego, który z Malą Zimerbaum uciekł. Nie dał się powiesić i wcześniej wykopał stołek zdążywszy krzyknąć: Jeszcze Polska nie zginęła. To było bardzo przykre. Obstawieni byliśmy esesmanami i popędzono nas wszystkich z całego obozu, abyśmy patrzyli jak egzekucja będzie wykonana. Tam było kilkanaście tysięcy ludzi. Innych egzekucji nie pamiętam.

- A jak wyglądała egzekucja więźniów rosyjskich?
- Byli wieszani.

- A w którym miejscu to się działo?
- Na olbrzymi placu przed kuchnią. To nie było miejsce specjalne do egzekucji, ale był wolny plac. W Oświęcimiu w Auschwitz były specjalnie pobudowane bramki, na których byli wieszani.

- Jak funkcjonowało krematorium?
- Trudno to powiedzieć. Chociaż raz byłem w krematorium z Woźnicą, gdzie naprawialiśmy drzwi, które były zamykane do gazowania ludzi. Bardzo szczelne te drzwi były. Naprawialiśmy tam zawiasy, żeby drzwi mogły się dokładnie zamykać. Była olbrzymia sala. Przy wejściu do krematorium nie pisało krematorium tylko łaźnia. Każdy, który tam wchodził nie wiedział, że idzie do krematorium tylko do łaźni.
Z daleka tam gdzieśmy mieszkali widać było takie kopce a z tych kopcy wychodziły kominy. To były wywietrzniki dla gazu. Tamtędy też wrzucano gaz na ludzi. Puszki z gazem otwierali w maskach. Jęk tylko było słychać pod ziemią.

- Miał pan kontakt z obozem cygańskim?
- Chodziłem na obóz cygański, dlatego, że jako cieśla chodziliśmy tam. Naprawialiśmy prycze, baraki. Chodziłem też na obóz kobiecy. Tam miałem taką miłość swoją Jugosłowiankę. Jak leżała w szpitalu, bo była chora to o leki się starałem. Po wojnie nawet pisała do mnie. Ona też przeżyła obóz. Ona była partyzantką.

Oni nie dali się rozebrać ich było chyba ze dwadzieścia osób to ich w mundurach wprowadzili na obóz.
W październiku 1944 roku byłem już w Buchenwaldzie.

- Mógłby pan opowiedzieć o pisaniu listów jak to było?
- Raz na kwartał można było napisać list do domu. Pierwszy blankiet listowy kosztował mnie pajdkę chleba, bo to trzeba było kupić w kantynie, a przecież marek nie miałem. Dopiero później koledzy z Krakowa czy ze Śląska przesłali mi do obozu 20 marek to miałem na zakup w kantynie blankietów listowych. Pisałem po niemiecku. Niemiecki znałem, a teraz już nie pamiętam. A w obozie byłem nawet tłumaczem niemieckim. Jak były jakieś rozkazy po niemiecku to po polsku tłumaczyłem, żeby rozumieli, o co chodzi. Takim specjalnym tłumaczem nie byłem. Tylko na bieżąco w pracy. Kolegom pomagałem pisać listy.

- Co takiego można było jeszcze w kantynie kupić?
- Można było niby wino, ale to była woda z sokiem, do golenia żyletki, mydło. Z żywności nic nie można było kupić.

- Był pan w szpitalu obozowym?
- Nie. Nie chorowałem. Nie daj Boże być w szpitalu obozowym. Ciężko chorych wywożono do krematorium. Każdy unikał. Nawet jak był chory to szedł do roboty. Koledzy gdzieś ulokowali go, żeby nie pracował i żeby esesmani go nie znaleźli i żeby jakoś wrócił z powrotem.

- Czy byli jacyś pana koledzy poddawani eksperymentom medycznym?
- Byli, ale oni się tym nie chwalili.

- Jak byliście na bloku dochodziło do kradzieży?
- Były kradzieże, ale jak złapali takiego to więźniowie go zabijali. Dlatego unikano kradzieży. Byli tacy, którzy pilnowali, żeby żywności nie kraść z paczek, bo oni w zamian za pilnowanie dostawali pomoc żywnościową.

- Byli jacyś esesmani wybitnie wybijający się brutalnością?
- Tak. Krwawy Alojz był tak zwany, który przede wszystkim mordował. To było dla niego na porządku dziennym. Byli agresywni kapowie.

Szkoda, że nie zaprosiłem tu kolegi Kochanowskiego, który mieszka tu niedaleko. Starszy więzień. Kochanowski Władysław. Mieszka na ulicy Obrońców. Nie wiem czy on żyje czy nie. On jest starszy ode mnie, a ja mam już 88 lat.

Jak chodziłem na cygański obóz to była wymiana towarowa. Ja zaniosłem tam margarynę, a dostałem za to mięso. Mięso było z pośladków dzieci. Cygańskich dzieci. Ja to jadłem. Ten obóz zlikwidowali w jeden dzień i w jedną noc. Myśleliśmy, że ich gdzieś wywieźli, a potem się okazało, że wszyscy poszli do gazu.

- Jak sobie więźniowie wzajemnie pomagali?
- Pomagaliśmy sobie. Jak się na tej pryczy spało czterech, pięciu to jak było jedzenie przysłane to się człowiek musiał dzielić. Sam nie mógł przecież zjeść.
W 1943 roku pamiętam wigilię. Postaraliśmy się wtedy o choinkę. Orkiestra grała na harmonii. Przygrywał nam Edward Agdan, Polak. Śpiewaliśmy kolędy. Były jednocześnie wesołe i smutne. Każdy wspominał, że jest w domu przy rodzinie. Choinkę przywieźli nam cywile. Cywile najczęściej przywozili wódkę. Za butelkę wódki płaciliśmy, to kolega płacił 20 dolarów w złocie za pół litra wódki. Niemcy sprzedawali wódkę, cywile sprzedawali wódkę. Dolary w obozie były bez wartości. Ja nie miałem bezpośredniego kontaktu z cywilami. Mój kolega miał Władziu Wiśniewski on w Łodzi mieszka. Razem, żeśmy w obozie kombinowali.

- Jak wyglądał dzień pracy?
- Pracowaliśmy od świtu do nocy. W niedzielę nie pracowaliśmy. Niedziela była wolna. Praliśmy swoją bieliznę. Człowiek się porządnie wymył, bo wolno było. I odpoczywaliśmy.

Przed transportem do Buchenwaldu trzymano nas na kwarantannie. Trzymali nas od sierpnia do 30 września. Było około sześćdziesięciu osób jak specjaliści, cieślowie itd. Nasz transport liczył około pięćset osób. Przeważnie Polacy. Wsadzono nas do wagonów towarowych. Transport odjechał 30 września w godzinach rannych, a dopiero 2 października przyjechaliśmy do Buchenwaldu. Jechaliśmy w pasiakach i drewniakach. Na drogę otrzymaliśmy suchy prowiant. Po przyjeździe do Buchenwaldu postawiono nas przed krematorium. Widzieliśmy dym i sądziliśmy, że pójdziemy do krematorium. Dopiero, gdy odeszli esesmani, przyszli więźniowie, którzy opowiadali nam historię obozu. Mówili o sobie jesteśmy Niemcami z czerwonymi winklami. Nie bójcie się. Idziecie do łaźni. To jest obóz, gdzie funkcje pełnią komuniści. Założony ten obóz został w 1933 lub 1934 roku. To nas uspokoiło. W Buchenwaldzie byłem tylko na kwarantannie około jednego lub dwóch tygodni. Nas, jako stolarzy zabrano na komenderówkę Szliben. To były baraki niedaleko Buchenwaldu. Tam pracowaliśmy z tydzień. Remontowaliśmy baraki. Następnie pogoniono nas do porządkowania ulic po bombardowaniu. Numeru obozowego w Buchenwaldzie nie pamiętam. Cos ponad dziewięćdziesiąt tysięcy. Później zostałem wysłany na komenderówkę Szliben Desau fabryki wagonów.

- Warunki były lepsze niż w Birkenau?
- Lepsze były. Traktowano nas jak fachowców Myśmy naprawialiśmy baraki po zbombardowaniu. I cywile, którzy tam pracowali Niemcy nam pomagali w żywności, papierosach. Ja też paliłem. Oddawałem chleb za papierosy. Jedzenie było lepsze niż w Birkenau, końska kiełbasa, zupy były lepsze.

- Jak wyglądało wyzwolenie?
- Ewakuacja rozpoczęła się w kwietniu 1945 roku po zbombardowaniu Desau tej fabryki wagonów, która została zniszczona. Pracowaliśmy chwilę przy odgruzowaniu miasta, ale potem załadowano nas krypy koło Magdenburga. Krypa płynęliśmy w górę rzeki aż do Sudet w Czechosłowacji. Na jednej krypie było około trzy tysiące więźniów. Połowa chyba tej podróży nie przeżyła. Płynęliśmy około dwóch tygodni. Żywność wydawali trzy razy dziennie. Po dwie, trzy łyżki żyta tłuczonego, a piliśmy wodę rzeki. Po drodze ci, co umarli wrzucaliśmy do rzeki. Krypt pilnowali esesmani, więc nie było możliwości ucieczki. Zostaliśmy wyzwoleni pod koniec kwietnia przez żołnierzy rosyjskich. Po wyzwoleniu ważyłem około 30 kilogramów. W tym czasie zostaliśmy umieszczeni w obozie w Terezynsztat na kwarantannie, gdyż na Czechosłowacji bali się epidemii. Tych, co byli chorzy sanitariusze zabierali do szpitala. Po pięciu dniach, kiedy doszedłem do siebie wraz z pięcioma kolegami postanowiliśmy na własną rękę iść do Polski.
Potem trafiłem do księży misjonarzy w Krakowie. Nie wiem ile tam nocowałem. Jedną noc, dwie, a potem wróciłem do Warszawy. Zachorowałem na tyfus plamisty z tych bark. Po drodze władowali na te barki załadowali więźniów rosyjskich, a oni byli strasznie zawszeni. Jeśli chodzi o powikłania poobozowe to miałem jeszcze gruźlicę. Operacja płuca. Pół segmentu mi wycięli.

- Czym zajmował się pan po wojnie?
- Po wojnie w maju jak wróciłem w 1945 roku, a we wrześniu już zacząłem pracować, jako nauczyciel w Pyrach koło Warszawy. Wszystkiego tam uczyłem. Kierownikiem tej szkoły był szwagier. A później trafiłem do szkoły, gdzie sam uczęszczałem i kierowniczką tej szkoły była dalej ta sam pani, co przed wojną,. W warszawie na ulicy Opaczewskiej w szkole powszechnej uczyłem. Pracowałem dwa lata, jako nauczyciel. Ale słabe uposażenie było. Miałem potem lepszą pracę i dwa razy więcej zarabiałem. Jako nauczyciel, w dziale finansowym, jako urzędnik, później w centrali handlowej w dyrekcji, później byłem radnym a ostatnia praca to były zakłady Ravarc.

Należałem do ZBOWIT-u, potem do związku inwalidów wojennych.

Galeria

Brak zdjęć

Wideo

Transporty

Listy